Crompton ussiadł w głębokim fotelu, który dostosował się natychmiast do jego kształtów i zaczął, bardzo delikatnie masować mu plecy.
— Napijesz się czegoś? - spytał Loomis.
Crompton skinął głową w milczeniu. Dopiero w tej chwili poczuł w powietrzu zapach perfum, złożony i zmieniającą się mieszankę korzennosłodką, z ledwie wyczuwalnym śladem zgnilizny.
— Ten zapach…
— Można się do niego przyzwyczaić po pewnym czasie — powiedział Loomis. - To sonata węchowa, skomponowana jako akompaniament do tej pieśni cieni. Mogę ją wyłączyć.
Zrobił to, ale nastawił coś innego. Crompton usłyszał melodię, która robiła takie wrażenie, jakby wydobywała się z jego własnej głowy. Była spokojna, zmysłowa i nieprawdopodobnie przejmująca. Cromptonowi wydawało się, że już ją kiedyś słyszał, w innym czasie i miejscu.
— Ten utwór nazywa się”Deja Vu”. Technika bezpośredniej transmisji auralnej — stwierdził Loomis. - Przyjemny kawałek, prawda?
Crompton zdawał sobie sprawę, że Loomis usiłuje mu zaimponować. I robił to skutecznie. Podczas gdy Loomis nalewał drinki, Crompton rozglądał się po pokoju, patrzył na rzeźby, draperie, meble, różne bibeloty. Szacował w swoim urzędniczym umyśle ceny, dodawał koszty transportu z Ziemi i podatki, sumował.
Z niejaką trwogą uświadomił sobie, że tylko w tym pokoju Loomis miał dobra warte więcej, niż on sam mógłby zarobić w ciągu trzech i ćwierci swojego urzędniczego życia.
Loomis podał Cromptonowi szklaneczkę z napojcm.
— To miód — powiedział. - Bardzo modny w Elderbergu w tym sezonie. Powiedz mi, jak ci smakuje.
Crompton upił mały łyk.
— Doskonały — przyznał. - Myślę, że bardzo drogi.
— Owszem. Ale nie sadzisz, że to co najlepsze, jest zaledwie wystarczające?
Crompton nie odpowiedział. Przygladał się Loomisowi i dostrzegł oznaki zużywania się duriera. Uważnie obserwował jego regularne, przystojne rysy, marsjańską opaleniznę, gładkie włosy mysiego koloru, niedbałą elegancję ubioru, słabo widoczne kurze łapki przy oczach, zapadnięte policzki, na których widniały ślady kosmetyków. Obserwował też pełen samozachwytu uśmiech Loomisa, pogardliwy grymas ust, sposób, w jaki jego niespokojne palce gładziły kawałek brokatu, i w jaki jego pewne siebie ciało opierało się na wykwintnym meblu.
Oto miał przed sobą stereotyp zmysłowy; człowieka, który żył wyłącznie po to, by zaznawać przyjemności i lenistwa. Uosobienie Sangwinicznego Humoru Ognia, spowodowane nadmiarem gorącej, pełnej temperamentu krwi, wskutek czego człowiek oczekuje od życia wyłącznie radości i zaspokojenia cielesnego. Loomis, podobnie jak i on sam, był więc monolityczną, cienką na centymetr osobowoścą, której pragnienia są w pełni przewidywalne, a obawy oczywiste dla wszystkich.
W Loomisie skupił się cały potencjał zaznawania przez Cromptona przyjemności, wyrwany z niego i uformowany w samoistny byt. Tak więc Loomis, esencja czystej przyjemności, był niezbędny Cromptonowi, jego umysłowi i ciału.
— Jak zarabiasz na życie? — spytał bezceremonialnie Crompton.
- Świadczę określone usługi, za które mi płacą — odparł z uśmiechem Loomis.
— Mówiąc wprost — podsumował Crompton — jesteś pijawką i pasożytem. Żyjesz z głupich bogaczy, którzy zjeżdżają do Elderbergu.
— Oczywiście ty widzisz to w ten sposób, mój ciężko pracujący, purytański bracie — odpowiedział Loomis, zapalając papierosa barwy kości słoniowej. - Ale mój punkt widzenia jest nieco odmienny. Rozważ tylko. Wszystko jest teraz nastawione wyłącznie na biednych, jakby niezaradność stała się jakąś szczególną cnotą. A przecież bogacze także mają swoje potrzeby! Są one inne niż te, które mają biedni, ale nie mniej pilne. Biedacy potrzebują żywności, dachu nad głową, opieki lekarskiej. I rządy im tego dostarczają w sposób godny uznania. Ale co z potrzebami bogaczy? Ludzie śmieją się, kiedy im się mówi, że bogacze mają problemy; ale czy sam fakt posiadania bogactwa automatycznie uwalnia człowieka od wszystkich jego problemów? Nie! Wręcz odwrotnie, zasobność materialna zwiększa i zaostrza potrzeby, powodując często, iż człowiek bogaty żyje w większym niedostatku niż jego ubogi brat.
— Czemu, w takim razie, nie zrezygnują ze swojego majątku? — spytał Crompton.
— A dlaczego biedny nie rezygnuje ze swojej nędzy? — odbił piłeczkę Loomis. - Nie, to się nie da zrobić. Musimy godzić się na warunki, jakie narzuca nam życie. Bogacze dźwigają na swych barkach wielki ciężar, a jednak muszą to znosić i szukać pomocy, gdzie tylko mogą.
— Bogaci potrzebują współczucia; a ja odnoszę się do nich z dużą sympatią. Oni potrzebują w swoim otoczeniu ludzi, którzy potrafią autentycznie cieszyć się z luksusów i uczyć ich, jak czerpać z tego przyjemność; sądzę, że tylko nieliczni umieją równie dobrze jak ja cieszyć się komfortem życia bogaczy i w pełni go doceniać. A ich kobiety — mówię ci, Crompton! One mają swoje potrzeby — palące potrzeby, których ich mężowie często nie są w stanie zaspokoić wskutek napięć i stresów, w jakich żyją. Te kobiety nie mogą przecież powierzyć siebie jakimś gburom z ulicy. Są nerwowe, dobrze wychowane, podejrzliwe i bardzo łatwo ulegające sugestiom. Potrzebują niuansów i subtelności. Zainteresowania mężczyzny o rozbudzonej wyobraźni, posiadającego niezwykłą wrażliwość. Tacy mężczyźni zdarzają się stanowczo zbyt rzadko na tym banalnym świecie. A tak się złożyło, że ja mam właśnie szczególne talenty w tej dziedzinie. Dlatego wykorzystuję je. I, co oczywiste, oczekuję za to rekompensaty, jak każdy pracujący człowiek.
Loomis uśmiechał się, rozparty w fotelu. Crompton wpatrywał się w niego z niejakim przerażeniem. Trudno mu było uwierzyć, że ten sprzedajny, zadowolony z siebie uwodziciel, ta kreatura o mentalności norki, była częścią niego. Ale była, i to częścią niezbędną, aby mogła się dokonać fuzja.
— No cóż — odezwał się po chwili — twoje poglądy są twoją sprawą. Jestem podstawową osobowością Cromptona w ciele oryginalnym. Przyjechałem, żeby dokonać reintegracji.
— Nie jestem zainteresowany — odparł Loomis.
— Czy to ma znaczyć, że nie chcesz?
— Właśnie.
— Nie zdajesz sobie chyba sprawy — mówił Crompton — że jesteś niekompletny, niedokończony. Musisz przecież czuć ten sam pociąg do samorealizacji co i ja. A to jest możliwe jedynie poprzez reintegrację.
— Szczera prawda.
— A zatem…
— Nie — stwierdził Loomis. - Odczuwam potrzebę uzupełnienia swojej osobowości. Ale znacznie silniejszy pociąg odczuwam do życia dokładnie takiego, jakie wiodę i które uważam za niezwykle satysfakcjonujące. Luksus ma swoją cenę, jak wiesz.
— Chyba zapomniałeś — powiedział Crompton — że istniejesz w ciele duriera, które szacunkowo starcza na czterdzieści lat. Jeśli się nie zreintegrujesz, będziesz miał przed sobą co najwyżej pięć lat życia. Zauważ — najwyżej pięć. Zdarzało się, że ciała durierów rozpadały się i wcześniej.
— To prawda — przyznał Loomis, lekko marszcząc czoło.
— Reintegracja nie jest taka straszna — ciągnął Crompton, mając nadzieję, że mówi przekonywająco. - Twój impuls odczuwania przyjemności nie zginie. Będzie tylko w nieco lepszej proporcji do pozostałych składników osobowości.
Loomis myślał intensywnie, paląc papierosa. Wreszcie spojrzał Cromptonowi prosto w oczy.
— Nie — powiedział zdecydowanym głosem.
— A twoja przyszłość…?
— Ja po prostu nic należę do osób, które umieją martwić się o przyszłość — odparł Loomis z rozbrajającym uśmiechem. - Zupełnie mi wystarcza życie dniem dzisiejszym, smakowanie każdej chwili. Pięć lat — kto może przewidzieć, co się będzie działo za pięć lat? Pięć lat to cała wieczność! Do tego czasu coś noże się zanienić.