„Ależ broń — pomyślał. - Niebezpieczna dla wszystkich, włącznie z właścicielem”. Chciałby mieć w rękach jej wynalazcę.
Pomyśleć tylko: wynaleźć bezgłośną broń!
Dotarł do statku. Podczas gdy mocował się ze śluza powietrzna, zewsząd otoczyły go psy. Zdezintegrował dwa najbliższe i z trudem wgramolił się do wnętrza. Ciemność, która doń podpełzła, była coraz bliżej — odczuwał już mdłości, chwytające go skurczami za gardło.
Ostatkiem sił zatrzasnął śluzę i opadł na podłogę.
Wreszcie bezpieczny.
Nagle usłyszał niskie pokaszliwanie. Wraz z nim do wnętrza dostał się jeden z psów.
Ramię było już zbyt słabe, by podnieść ciężka BROŃ, ale powoli zaczął ją unosić. Pies był ledwie widoczny w słabo oświetlonym statku… Skoczył na niego.
W porywie przerażenia przemknęło mu przez głowę, że nie starczy mu już sił, by nacisnąć spust. Bestia była już przy jego gardle. Chyba tylko podświadomy odruch nakazał Dixonowi zacisnąć rękę.
Pies zaskowyczał i zapadła cisza. Dixon stracił przytomność…
Kiedy powróciła świadomość, leżał przez dłuższy czas, delektując się jedynie radością pozostania wśród żywych. Odpoczywał kilka minut. Potem porzucił w myślach to wszystko — był z dala od obecnej planety. Powrócił do ziemskiego baru. Wlazł tam, by zdrowo wypić. A potem ud a ł się na poszukiwanie tego cholernego wynalazcy i wepchał jego BROŃ do gardła.
Tylko skończony maniak mógł wynaleźć pistolet bez huku.
Ale na to przyjdzie czas później. Teraz wszystko już było w porządku. Przyjemnie pozostawać przy życiu, leżeć w świetle słońca, rozkoszując się…
W świetle s ł o ń c a? Wewnątrz kosmicznego statku?
Usiadł. Na stopie leżał ogon i jedna łapa psa. Przed nim, wycięty w pancerzu rakiety, widniał interesujący zygzak. Był szeroki na jakieś trzy cale i długi na cztery stopy. Przesączało się przezeń słoneczne światło. Na zewnątrz przysiadły na łapach cztery psy i z uwaga zaglądały do środka.
Musiał poharatać pancerz, kiedy strzelał do ostatniego psa.
Wtem dostrzegł również inne szczeliny w pancerzu. Kiedy to się stało? Och — tak! Kiedy torował sobie drogę powrotną do statku — to te ostatnie sto jardów. Kilka strzałów musiało wtedy dosięgnąć rakiety.
Wstał, by obejrzeć zniszczenia. „Schludna robota” — pomyślał ze spokojem, który towarzyszy czasem histerii. „Tak, sir. To dopra wdy niezwykle solidna robota”.
Pęknięte były także przewody sterowania. To stało się w miejscu, gdzie kiedyś było radio. Poza tym udało mu się jednym wystrzałem zniszczyć zbiorniki tlenu i wody — niezły rezultat strzelecki. I wreszcie — no tak, stało się, co się stać powinno — sprytny, chytry strzał przeciął przewody paliwowe. Cały zapas paliwa posłuszny prawu grawitacji wyciekł, tworząc wokół statku sadzawkę, która z wolna wsiąkała w grunt.
„Nieźle jak na faceta, który nawet tego nie chciał — pomyślał Dixon na skraju szaleństwa. - Palnikiem nie można by lepiej”.
W gruncie rzeczy nie udałoby mu się tego dokonać palnikiem. Pancerze statku były na to zbyt twarde. Ale nie były zbyt twarde dla małej poczciwej nigdy-nie-chybiającej BRONI.
W rok później, kiedy Dixon nadal nie dawał znaku życia, zdecydowano wysłać na planetę inny statek. - Chciano mu sprawić porządny pogrzeb. Przy okazji noszono się z zamiarem odszukania i przywiezienia z powrotem prototypu dezintegratora. Pod warunkiem, że udałoby się go o czywiście odszukać.
Statek ratunkowy wylądował tuż obok statku Dixona. Załoga z zainteresowaniem oglądała pocięty i zdemolowany statek.
— Jacyś faceci nie bardzo wiedzieli, jak się obchodzić ze spluwą — powiedział inżynier.
— Fakt — przytaknął główny pilot. Od strony puszczy doszły ich jakieś głuche odgłosy. Pospieszyli tam, by stwierdzić, że Alfred Dixon nie zginał. Był najzupełniej żywy i podśpiewując sobie właśnie pracował.
Zbudował drewniana chałupę, wokół której założył sobie ogród z jarzynami. Ogród otaczała drewniana palisada. Kiedy podeszli, Dixon wbijał właśnie świeży kołek na miejsce starego, zbutwiałego.
Jak było do przewidzenia, jeden z ludzi krzyknął:
— Dixon, więc żyjesz!
— Cholerna prawda! — powiedział Dixon. - Pospieszcie się, chłopcy, tymczasem, zanim skończę tę palisadę. Te psy to diabelnie brutalne bestie. Ale nauczyłem je odrobiny respektu!
Uśmiechnął się i wskazał na oparty obok — w zasięgu ręki — łuk, sporządzony z podsuszonego, sprężystego drzewka. Przy nim znajdował się kołczan pełen strzał.
— Tak, nauczyły się respektu — kiedy tylko ujrzały, jak kilku ich towarzyszy goni ze strzałami w bokach!
— Ale BROŃ! - wykrzyknął główny pilot.
— Ach BROŃ… - powiedział Dixon z radosnym błyskiem w oczach. - Czy mógłbym bez niej przeżyć?
Wrócił do przerwanej pracy. Nowy pal wbijał ciężką, gładką rękojeścią BRONI.
przekład: Krzysztof Malinowski
Bilet na Tranai
Pewnego pięknego czerwcowego dnia wysmukły, skromnie odziany, młody człowiek wkroczył zdecydowanie do biur Agencji Podróży Transstellarnych. Przemaszerował obok jaskrawego plakatu reklamującego Dożynki na Marsie nie rzuciwszy nań nawet okiem. Nie zwrócił uwagi na gigantyczny fotofresk z pląsającymi gajami Traganium. Zignorował dwuznaczne nieco malowidło obrazujące rytuały pierwotne na Opiuchusie II i podszedł do biurka urzędnika z działu rezerwacji.
— Chciałbym zabukować przelot na Tranai — oznajmił młodzian.
Urzędnik zamknął swój egzemplarz”Niezbędnych Wynalazków” i zadumał się.
— Tranai? Tranai? Czy to nie jeden z księżyców Kenta IV?
— Nie — odparł młody człowiek. - Tranai to planeta krążąca wokół słońca o tej samej nazwie. Chciałbym zarezerwować tam przelot.
— Nigdy o niej nie słyszałem — urzędnik zdjął katalog gwiazd, uproszczoną mapę gwiezdną i egzemplarz”Drugorzędnych Tras Kosmicznych”. - No, tak — oświadczył w końcu. - Każdego dnia można się czegoś nauczyć. Chce więc pan zarezerwować lot na Tranai, panie…
— Goodman. Marvin Goodman.
— …panie Goodman. Cóż, wygląda na to, że ta Tranai jest najdalszym od Ziemi miejscem, jakie można osiągnąć nie opuszczając Drogi Mlecznej. Nikt tam nie bywa.
— Wiem. Czy może mi pan załatwić przelot? — zapytał Goodman, a w jego głosie pobrzmiewała nuta hamowanego podniecenia.
Urzędnik pokręcił głową.
— Nie ma szans. Nawet nonskedy nie latają tak daleko.
— A dokąd może mnie pan dowieźć?
Urzędnik obdarzył go zwycięskim uśmiechem.
— Po cóż się przejmować? Mogę wysłać pana do świata, który ma to wszystko, co tamta planetka, a bije ją bliskością, niższymi kosztami, przyzwoitymi hotelami, wycieczkami krajoznawczymi…
— Chcę lecieć na Tranai — oświadczył Goodman nieugięcie.
— Ale nie ma sposobu, żeby tam dotrzeć — wyjaśniał urzędnik cierpliwie. - Cóż spodziewa się pan tam znaleźć? Może mógłbym pomóc.
— Może mi pan pomóc rezerwując bilety aż do…
— Czy chodzi o przygodę? - pytał urzędnik, wyciągając wnioski z nieatletycznej postury Goodmana i jego uczenie przygarbionych pleców. - Pozwoli więc pan, że zasugeruję Africanusa II, prymitywny glob rojący się od dzikich plemion, tygrysów szablastozębnych, ludożerczych paproci, grzęzawisk, aktywnych wulkanów, pterodaktyli i w ogóle wszystkiego. Ekspedycje wyruszające z Nowego Jorku co pięć dni łączą w sobie maksimum ryzyka i absolutne bezpieczeństwo. Gwarantowany łeb dinozaura albo zwracamy pieniądze.