Выбрать главу

Crompton spotkał się z nadzorcą Haarisem, potężnym, rumianym na twarzy, noszącym na biodrze rewolwer, a wokół talii owinięty bat z czarnej skóry węża.

— Dan Stack? — powtórzył nadzorca. - Jasne, że go znam; pracował tu prawie rok. A potem odjechał, dostawszy zdrowego kopniaka na drogę.

— Czy zechciałby mi pan powiedzieć dlaczego? — spytał Crompton.

— Czemu nie. Chodźmy się czegoś napić, to panu opowiem — odparł Haaris.

Zaprowadził Cromptona do jedynego baru w Ou-Barkar. Tam, nad szklaneczką miejscowej whisky, mówił o Danie Stacku.

— Przyjechał tu z East Marsh. Zdaje mi się, że miał tam jakieś kłopoty z dziewczyną; wybił jej zęby czy coś w tym rodzaju. Nie moja sprawa. Większość z nas tutaj nie należy do ludzi przesadnie delikatnych i mam wrażenie, że w miastach cholernie się cieszą, że się nas pozbyli. Dałem Stackowi nadzór nad pięćdziesięcioma tubylcami na stuakrowej plantacji drzew li. Na początku pracował cholernie dobrze.

Nadzorca wypił swoją whisky. Crompton zamówił następną i zapłacił.

— Powiedziałem mu — mówił dalej Haaris — że będzie musiał poganiać swoich chłopaków do roboty, aby się nie obijali. Pracują tu głównie tubylcy z plemienia Chipetzi, a to banda ponurych zdrajców. Ale krzepcy. Ich wódz wynajmuje nam robotników na dwudziestoletni kontrakt, w zamian za strzelby. Potem usiłują polować na nas z tymi strzelbami, ale to już inny problem. A my nie zajmujemy się więcej niż jedną sprawą na raz.

— Dwudziestoletni kontrakt? — zdziwił się Crompton. - Czyli Aisi są praktycznie niewolnikami?

— Tak — potwierdził zdecydowanym tonem nadzorca. - Niektórzy właściciele plantacji usiłują ubrać to w ładne słówka, nazywając kontraktem tymczasowym czy też feudalną gospodarką okresu przejściowego. Ale to jest po prostu niewolnictwo i czemu nie mielibyśmy nazywać rzeczy po imieniu? To jedyna metoda ucywilizowania tych ludzi. Stack to rozumiał. Był to duży, krzepki facet i miał rękę jakby stworzoną do bata. Sądziłem, że będzie sobie dobrze radził.

— I co? — ponaglał Crompton, zamawiając kolejną szklaneczkę dla nadzorcy.

— Na początku szło mu dobrze — ciagnął Haaris.- Okładał ich swoim czarnym wężem i dusił z nich, ile trzeba, a nawet nieco więcej. Ale nie miał umiaru. Zaczął zabijać swoich chłopaków tym batem, a nowi robotnicy kosztują. Powiedziałem mu, żeby trochę poluzował. Ale nie zrobił tego. Któregoś dnia jego Chipetzi zaczaili się na niego i musiał ośmiu zastrzelić, żeby się reszta cofnęła. Pogadałem sobie z nim wtedy od serca. Powiedziałem, że ma wyciskać z Aisów robotę, a nie mordować ich. Liczymy się, naturalnie, z tym, że pewien procent Aisów jest na stratę. Ale Stack przekraczał normę, wskutek czego zyski malały.

Nadzorca westchnął i zapalił papierosa.

— Stack po prostu zanadto lubił używać bata. Wielu chłopaków to lubi, ale Stack stracił umiar. Jego Chipetzi napadli na niego znowu, i tym razem musiał ich zabić kilkunastu. Ale stracił rękę w walce. Tę, w której trzymał bat. Myślę, że Chipetzi mu ją odgryźli.

— Dałem go wtedy do pracy w suszarni, ale znowu doszło do bójki i zabił czterech Aisów. Tego było już za wiele. Ci robotnicy kosztują i nie możemy pozwolić, żeby jakiś w gorącej wodzie kąpany wariat zabijał ich za każdym razem, jak go napadnie złość. Wręczyłem mu wtedy pensję i posłałem do diabła.

— Czy powiedział, dokąd zamierzał pójść? - spytał Crompton.

— Powiedział, że my nie rozumiemy, że Aisów trzeba pozabijać, aby zrobić miejsce dla Ziemian. I że przyłączy się do Straży Obywatelskiej. To taka wędrująca armia, co kontroluje te plemiona, których jeszcze nie spacyfikowano.

Crompton podziękował nadzorcy i spytał, gdzie obecnie mieszczą się kwatery Straży Obywatelskiej.

— Teraz to mają obóz na lewym brzegu rzeki Rainmaker — oświadczył Haaris. - Usiłują dojść do ładu z Seriidami. Bardzo ci zależy na odnalezieniu Stacka, co?

— To mój brat — odparł Crompton, odczuwając przy tym lekkie mdłości.

Nadzorca przyglądał mu się przez chwilę.

— Ha — rzekł w końcu.- Rodzina to rodzina. Ale twój brat jest chyba najgorszym typem, jakiego zdarzyło mi się spotkać, a widziałem już różnych. Lepiej zostaw go w spokoju.

— Muszę go odnaleźć — stwierdził Crompton.

Haaris wzruszył ramionami z ponurą miną.

— Do rzeki Rainmaker jest daleko. Mogę ci sprzedać juczne muły i zaopatrzenie, wynajmę ci też dzieciaka tubylców na przewodnika. Będziesz jechał przez tereny spacyfikowane, powinieneś więc dotrzeć bez przeszkód do Straży Obywatelskiej. To znaczy, mam nadzieję, że ten obszar jest nadal spacyfikowany.

Tej nocy Loomis namawiał Cromptona na rezygnację z poszukiwali. Stack to najwyraźniej złodziej i morderca. Jaki sens miałoby włączanie go do ich kombinacji?

Crompton miał wrażenie, że to wcale nie jest takie proste, jakby się wydawało. Po pierwsze, opowiadania o Stacku mogły być przesadzone. Ale nawet jeśli są prawdziwe, wynika z nich tylko tyle, że Stack to kolejny stereotyp, niepełna, monolityczna osobowość, wykraczająca poza granice normy, tak samo jak Crompton i Loomis. W ramach kombinacji, po fuzji, osobowość Stacka zostanie zmodyfikowana. Dostarczy potrzebnej dawki agresji, hardości i umiejętności przetrwania, czego brakuje i Cromptonowi, i Loomisowi.

Loomis miał inne zdanie, ale zgodził się poczekać z wydawaniem osądu do spotkania z tą ich brakująca częścią.

Rankiem Crompton kupił potrzebne wyposażenie i muły, płacąc za wszystko wygórowane ceny, a następnego dnia o świcie wyruszył wraz z Rekkim, młodym chłopakiem z plemienia Chipetzi, który służył mu za przewodnika.

Podążał za swoim przewodnikiem przez dziewicze lasy ku Górom Thompsona, wspinał się na ostre jak żyletka zbocza, przechodził przez tonące w chmurach szczyty i wąskie, granitowe przełęcze, w których wiatry wyły jak dusze zmarłych smażone w ogniu piekielnym, wreszcie przedostał się na drugą stronę i zszedł ku gęstej, parującej dżungli. Loomis, przerażony tą trudną wędrówką, skulił się w kąciku umysłu Cromptona i wyzierał z niego jedynie wieczorami, kiedy zapalono już ognisko i powieszono hamak. Crompton, z zaciśniętymi zębami i przekrwionymi oczami, brnął przez upalne dni, dźwigając na sobie cały emocjonalny ciężar tej wyprawy i zastanawiając się, na jak długo starczy mu sił.

Osiemnastego dnia dotarł i do brzegu płytkiego, błotnistego strumienia. Była to, jak stwierdził Rekki, rzeka Rainmaker. Przeszedłszy jeszcze trzy kilometry trafili na obóz Straży Obywatelskiej.

Dowódca, pułkownik Prentice, był wysoki, szczupły, szarooki. Widać było po nim, że niedawno chorował na wyniszczającą gorączkę. Bardzo dobrze pamiętał Stacka.

— Tak, był u nas przez jakiś czas. Nie miałem pewności, czy należało go przyjmować. Przede wszystkim ze względu na jego reputację. A poza tym jednoręki… Ale tak wyćwiczył lewą rękę, że strzelał lepięj niż większość z nas prawą, a na kikucie miał protezę z brązu. Sam ją sobie zrobił i miała taki kształt, żeby mógł trzymać maczetę. Nie brak mu fantazji, mówię wam. Był z nami prawie dwa lata. A potem wyrzuciłem go ze służby.

— Dlaczego? — spytał Crompton.

Dowódca westchnął ciężko.

— Wbrew powszechnej opinii Straż Obywatelska nie jest bandą rozbójników. Nie jesteśmy tu po to, aby dziesiątkować i wybijać tubylców. Ani po to, by pod jakimś błahym pretekstem anektować nowe tereny. Naszym zadaniem jest kontrola przestrzegania układów zawartych w dobrej wierze przez Aisów z osadnikami, zapobieganie wzajemnym atakom na siebie Aisów i Ziemian, czyli, najogólniej mówiąc, utrzymywanie pokoju. Stackowi ogromnie trudno było wbić to sobie do jego pustej głowy.