Przez kilka godzin te dwie osobowości toczyły bój, a rozgorączkowane ciało Cromptona pojękiwało i wiło się na łóżku z bólu. W końcu, o bladym świcie Loomis zaczął zwyciężać. Crompton zebrał siły do ostatecznej próby, ale nie mógł przełamać własnych oporów przed jej podjęciem. Ciało Cromptona i tak było już przegrzane walką; jeszcze trochę i mogło się okazać, że żadna z osobowości nie miałaby się gdzie podziać.
Loomis, pozbawiony jakichkolwiek skrupułów, które mogłyby go powstrzymać, nadal nacierał, przejął najważniejsze synapsy i zawładnął wszystkimi funkcjami motorycznymi.
Przed wschodem słońca Loomis zwyciężył.
Niepewnie wstał. Potarł zarost na brodzie, rozmasował zdrętwiałe koniuszki palców i rozejrzał się wokół. Teraz było to już jego ciało. Po raz pierwszy od opuszczenia Marsa widział i czuł bezpośrednio; przedtem wszystkie zmysłowe informacje docierały do niego przefiltrowane, retransmitowane przez osobowość Cromptona. Jak miło było oddychać stojącym powietrzem, czuć na sobie ubranie, być głodnym, żyć! Wrócił z szarego świata cieni na ziemie promieniejącą kolorami. Cudownie! Chciał, żeby wszystko pozostało tak, jak w tej chwili.
Biedny Crompton…
— Nie martw się, stary — odezwał się. - Wiesz, że robię to i dla twojego dobra.
Crompton nie odpowiedział.
— Wrócimy na Marsa — ciągnął Loomis. - Do Elderbcrgu. Zobaczysz, wszystko się ułoży.
Crompton nie chciał, albo nie mógł odpowiedzieć. Loomis zaczął być trochę niespokojny.
— Jesteś tam, Crompton? Nic ci się nie stało?
Żadnej odpowiedzi.
Loomis zmarszczył się, po czym pośpiesznie ruszył w stronę namiotu dowódcy.
— Zmieniłem zdanie — oświadczył pułkownikowi. - Nie będę szukał Dana Stacka. On chyba faktycznie jest zbyt szalony.
— Sądzę, że podjął pan słuszną decyzję.
— Tak więc chciałbym jak najszybciej wrócić na Marsa.
Dowódca kiwnął potakująco głową.
— Wszystkie statki kosmiczne odlatują z Port New Haarlem, z którego pan tu przybył.
— A jak mam tam wrócić?
— Hm… To dość skomplikowane. Chyba mógłbym dać panu tubylca za przewodnika. Będzie pan musiał przedostać się z powrotem przez Góry Thompsona do Ou-Barkar. Proponowałbym panu tym razem trasę przez Dolinę Desset, ponieważ przez centralne puszcze tropikalne przechodzi teraz horda Kmikti, a z tymi diabłami wcielonymi nigdy nic nie wiadomo. Dotrze pan do Ou-Barkar w porze deszczowej, ciężarówki dostawcze nie będą więc przejeżdżać tamtędy do Depotsville. Być może uda się panu przyłączyć do karawany solnej idącej skrótem przez przełęcz Knife, jeśli będzie pan tam na czas. Jeśli nie, to droga jest stosunkowo łatwa do odnalezienia za pomocą kompasu, pod warunkiem, że uwzględni pan strefy zmienności magnetycznych. Kiedy dotrze pan do Depotsville, pora deszczowa zacznie się już na dobre. To zresztą wspaniały widok. Pewnie będzie pan mógł polecieć helikopterem do New St. Denis, a potem następnym do East Marsh, chociaż wątpię ze względu na zicre. Wiatry tej mocy potrafią silnie uszkodzić samolot. Może więc raczej powinien pan popłynąć łodzią z wioślarzami do East Marski, a stamtąd frachtowcem po Inland Zee do Port New Haarlem. Wydaje mi się, że wzdłuż południowego brzegu jest kilka portów awaryjnych, na wypadek gdyby wiały zbyt silne huragany i pogoda stała się wyjątkowo niekorzystna. Ja sam wolę podróżować lądem lub w powietrzu. Ale wybór trasy, oczywiście, należy do pana.
— Dziękuję — odparł słabym głosem Loomis.
— Proszę mi dać znać, kiedy już podejmie pan decyzję.
Loomis podziękował i wrócił do namiotu mocno zdenerwowany. Rozmyślał o drodze powrotnej przez góry i bagna, przez prymitywne osady, obok przemieszczających się hord. Wyobrażał sobie utrudnienia spowodowane przez deszcze i zicre. Nigdy przedtem jego bujna wyobraźnia nie pracowała równie intensywnie, przywołując wizje przerażającej drogi powrotnej.
Wystarczająco trudno było dostać się tutaj, a powrót zapowiadał się jeszcze gorzej. Ponadto tym razem jego zmysłowej duszy estety nie będzie chronił cierpliwy, wytrzymały Crompton. Sam będzie musiał znosić uderzenia wiatru, deszcz, głód, pragnienie, wyczerpanie i strach. On będzie musiał jeść niewyszukaną żywność i popijać ją ohydną wodą. I to on będzie musiał pokonywać skomplikowaną drogę, której Crompton z takim trudem się nauczył, a którą on sarn zignorował.
Cała odpowiedzialność spadnie na niego. To on będzie musiał wybierać szlak i podejmować decyzje w krytycznych chwilach, dla ratowania Cromptona i siebie samego.
Ale czy on potrafi? Przecież jest mieszczuchem, stworzeniem społecznym. Jego życiowymi problemami były dotychczas osobliwości i zachowania ludzi, a nie wybryki i żywioły natury. Unikał jak mógł otwartego i nieprzychylnego świata słońca i nieba, żyjąc w korytarzach i zaułkach mrowiska w całości stworzonego przez człowieka. Oddzielony od środowiska naturalnego chodnikami, drzwiami, oknami i stropami, zwątpił w potęgę tego gigantycznego młyna, jakim była natura, o której autorzy starszego pokolenia pisali z takim zaangażowaniem i która dostarczała tak wspaniałych pomysłów do poematów i pieśni. Natura, jak wydawało się Loomisowi opalającemu się w czasie łagodnych letnich dni na Marsie lub sennie przysłuchującemu się wyciu wiatru za szybą w czasie nocnych burz, była zdecydowanie przeceniana.
Ale teraz, pełen strachu, miał poruszać tryby tego młyna.
Loomis pomyślał o tym i nagle stanął mu przed oczami obraz jego śmierci. Wyobraził sobie siebie samego, w chwili gdy wyczerpie się jego energia i będzie leżał, szarpany przez wiatr, na jakiejś przełęczy lub siedział ze zwieszoną głową w strugach deszczu, gdzieś na moczarach. Usiłowałby iść dalej, starając się odnaleźć w sobie siły, o których powiada się, że tkwią w człowieku pomimo ogromnego zmęczenia. Ale nie udałoby mu się ich znaleźć w sobie. Poczułby się skrajnie wyczerpany wewnętrznie, osamotniony i zagubiony w bezkresnym pustkowiu. A wówczas z pewnością uznałby, że życie wymaga od niego zbyt wiele wysiłku, naraża go na za duże stresy. I wtedy, tak jak wielu innych przed nim, przyznałby, że przegrał, poddałby się, położył i czekał na śmierć…
— Crompton? — szepnął Loomis.
Brak odpowiedzi.
— Crompton, słyszysz mnie? Oddam ci władzę. Tylko wydostań nas z tej zarośniętej szklarni. Zabierz nas na Ziemię albo na Marsa! Crompton, nie chcę umierać!
Nadal cisza.
— W porządku, Crompton. - Szept Loomisa zabrzmiał ochryple. - Wygrałeś. Przejmuj kontrolę! Rób, co chcesz. Poddaję się, wszystko jest twoje. Tylko proszę, przejmij kontrolę
— Dziękuję — powiedział Crompton lodowatym tonem i przejął kontrolę nad ciałem.
Dziesięć minut później był z powrotem w namiocie dowódcy, aby go poinformować, że ponownie zmienił zdanie. Dowódca pokiwał ze znużeniem głową, myśląc jednocześnie, że nigdy nie uda mu się zrozumieć ludzi.
Niedługo później Crompton siedział w samym środku dłubanki, otoczony pakunkami z zaopatrzeniem. Wioślarze, nucąc jakąś pełną wigoru melodię, odbili od brzegu. Crompton odwrócił się do tyłu i patrzył, póki namioty Straży Obywatelskiej nie zniknęły mu z oczu za zakrętem rzeki.
Ta wyprawa w dół rzeki Blood była dla niego jakby powrotem do początku życia na ziemi. Sześciu tubylców zanurzało cicho wiosła w jednym rytmie, czółno ślizgało się jak pająk wodny po szerokim, leniwym nurcie. Gigantyczne paprocie, zwieszające się z brzegu drżały, kiedy łódź przepływała obok, i wyciągały pożądliwie ku nim długie łodygi. Wtedy wioślarze podnosili ostrzegawczy krzyk, czółno wracało na środek rzeki, a paprocie opadały ponownie, kurcząc się w ostrym słońcu południa. Dopłynęli też do miejsca, gdzie gałęzie drzew łączyły się nad ich głowami, tworząc ciemny tunel z liści. Wtedy Crompton i wioślarze skulili się pod rozciągniętym nad ich głowami namiotem, pozwalając łodzi dryfować z nurtem, nasłuchując cichych uderzeń rozpryskującego się wokół żrącego soku. Minąwszy tunel, wychylili się spod okrycia i pod rozżarzonym niebem wioślarze ponownie złapali za wiosła.