— Hm. Może dałoby się… cholera!
Crompton spojrzał w stronę, w którą utkwiony był wzrok Tylera, i dostrzegł dużą grupę mężczyzn nadchodzących w tumanie kurzu wzbitego na ulicy.
— Chłopaki idą — powiedział Tyler. - Teraz już nie ma szansy, nawet gdybym chciał. Ale możesz popatrzeć, jak będzie wieszany.
Crompton stanął na uboczu. W grupie było przynajmniej pięćdziesięciu mężczyzn, a nadchodzili jeszcze następni. Byli przeważnie szczupli, umięśnieni, twardzi i większość z nich niosła na ramieniu strzelby. Przez chwilę konferowali z szeryfem.
— Nie rób żadnych głupstw — ostrzegł Loomis.
— W ogóle nic nie mogę zrobić — odparł Crompton.
Szeryf Tyler otworzył wrota stodoły. Grupka mężczyzn weszła do środka i po chwili wróciła, ciągnąc jakiegoś człowieka. Crompton nie dostrzegł, jak skazaniec wygląda, bo natychmiast otoczył go tłum.
Szedł za innymi aż do odległego krańca miasteczka, gdzie z solidnego konara jednego z drzew zwisała przygotowana lina.
— Do góry go! — wrzasnął tłum, kiedy dociągnięto skazańca na miejsce.
— Chłopaki! — zawołał stłumionym głosem Dan Stack. - Dajcie mi coś powiedzieć!
— Do diabła z tym — wrzasnął jakiś człowiek. - Do góry go!
— Moje ostatnie słowa! — przenikliwie krzyknął Stack.
Wtedy nagle odezwał się szeryf.
— Dajmy mu powiedzieć, chłopaki. Każdy skazaniec ma takie prawo. No, Stack, zaczynaj, ale żeby to nie trwało długo.
Postawili Stacka na wozie, zarzuciwszy mu pętlę wokół szyi. Kilkanaście rąk trzymało drugi koniec liny. Wreszcie Crompton go zobaczył. Wpatrywał się, zafascynowany, w ten długo szukany segment swojej osobowości.
Dan Stack był rosłym, mocno zbudowanym mężczyzną. Jego grube, głęboko poorane rysy nosiły znamię zaciętości i nienawiści, strachu i skłonności do brutalnych zachowań, ukryty żal i ukryte zło. Miał wydatne, rozszerzające się ku dołowi nozdrza, grube wargi kryjące silne zęby i wąskie, zdradzieckie oczy. Niechlujne czarne kosmyki opadały mu na rozognione czoło, a na zaczerwienionych policzkach miał ciemny, szczeciniasty zarost. Jego twarz zdradzała, jakim jest stereotypem — Cholerycznym Humorem Powietrza, wywołanym nadmiarem żółci, która powoduje, że człowiek łatwo wybucha gniewem i traci przy tym rozsadek.
Stack patrzył w górę, na rozgrzane białe niebo. Powoli spuścił głowę i wtedy zrobiona z brązu proteza na prawej ręce — zaświeciła czerwono w otaczającym ich blasku.
— Chłopaki — odezwał się — zrobiłem dużo złego w swoim ryciu.
— Nam to mówisz? — przerwał mu ktoś.
— Byłem kłamcą i oszustem — krzyknął Stack. - Uderzyłem dziewczynę, którą kochałem, i to uderzyłem ja mocno, chcąc żeby cierpiała. Okradłem własnych rodziców. Wyrzynałem masowo nieszczęsnych tubylców na tej planecie. Chłopaki, nie byłem dobry.
Tłum przyjął śmiechem tę jego ckliwą przemowę.
— Ale chcę, byście wiedzieli — ryknął z całej siły Stack — chcę, byście wiedzieli, że walczyłem z tą swoją grzeszną naturą i usiłowałem ja pokonać. Mocowałem się z tym starym diabłem tkwiącym w mojej duszy i to najlepiej, jak potrafiłem. Wstąpiłem do Straży Obywatelskiej i przez dwa lata byłem jak wszyscy inni. A potem znowu napadł mnie szał i zabiłem.
— Skończyłeś? - spytał szeryf.
— Ale chcę, byście wszyscy wiedzieli o jednym — zaskrzeczał przenikliwie Stack, przewracając gałkami oczu. - Przyznaję się otwarcie do zła, jakie wyrządziłem, przyznaję się dobrowolnie i otwarcie. Ale chłopaki, ja nie zabiłem Bartona Fincha!
— No dobra — przerwał mu szeryf. - Powiedziałeś swoje, a teraz my zrobimy, co do nas należy.
— Posłuchajcie! — krzyknął Stack. - Finch był moim przyjacielem, jedynym, jakiego miałem! Chciałem mu pomóc, potrząsnąłem nim trochę, żeby odzyskał rozum. A kiedy to nie pomogło, zapewne straciłem głowę, rozbiłem bar Moriarty i poturbowałem kilku chłopaków. Ale klnę się na Boga, że nie skrzywdziłem Fincha.
— Skończyłeś już? - spytał szeryf.
Stack otworzył usta, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, po czym zamknął je i kiwnął potakująco głową.
— W porządku, chłopaki — powiedział szeryf. - Do roboty!
Mężczyźni zaczęli wysuwać spod Stacka wóz, na którym stał. A Stack, z wyrazem beznadziejnej desperacji na twarzy, spojrzał nagle na Cromptona.
I rozpoznał go.
— Uważąj, zastanów się — ostrzegał Cromptona zdenerwowany Loomis. - Nie rób niczego, nie wierz mu. Przypomnij sobie tylko, co on robił, jakie było jego życię. On nas zniszczy, rozbije na kawałki. On ma skłonności do dominacji, jest silny, zły. To morderca.
Na ułamek sekundy Crompton przypomniał sobie, jak doktor Berrenger oceniał jego szanse na udaną reintegrację.
Szaleństwo albo jeszcze gorzej…
— Zupełnie zdeprawowany — mówił Loomis — zły, nic nie wart, absolutnie beznadziejny!
Ale Stack był częścią niego! Stack tęsknił do reintegracji, walczył o to, by się udoskonalić, przegrywał i zaczynał walkę od nowa. Stack nie był absolutnie beznadziejny, nie był ani trochę bardziej beznadziejny niż Loomis czy on sam.
Skąd jednak wiadomo, że mówił prawdę? Może ta pełna emocji przemowa była tylko ostatnią próbą poruszenia słuchaczy w nadziei na ułaskawienie?
Powinien uwierzyć w dobre chęci Stacka. Powinien dać mu szansę.
W czasie kiedy wysuwano mu wóz spod nóg, Stack wpatrywał się nieruchomym wzrokiem w Cromptona, aż ten podjął w końcu decyzję i pozwolił mu wniknąć w siebie.
Tłum podniósł wrzawę, kiedy ciało Stacka, zsunąwszy się ze skraju wozu, dygotało przez chwilę w śmiertelnym tańcu, po czym zawisło w bezruchu na grubej linie. A Cromptonowi ugięły się nogi w kolanach, kiedy umysł Stacka wniknął w niego. I zemdlał.
Ocknął się na łóżku polowym w małym, słabo oświetlonym pokoju.
— Dobrze się czujesz? — zapytał jakiś głos. Dopiero po chwili Crompton rozpoznał pochylonego nad nim szeryfa Tylera.
— Tak, już dobrze — odpwiedział machinalnie.
— Przypuszczam, że wieszanie musi być szokujące dla cywilizowanego człowieka, takiego jak ty. Jak myślisz, nic ci się nie stanie, jeśli zostawię cię tu samego?
— Naturalnie — odparł apatycznie Crompton.
— To dobrze. Mam trochę roboty. Zajrzę do ciebie za parę godzin — powiedział Tyler i wyszedł.
Crompton usiłował zorientować się w sytuacji.
Integracja… Fuzja… Uzupełnienie… Czy udało mu się osiągnąć to w trakcie kojącej nieprzytomności? Ostrożnie zaczął przeszukiwać swój umysł.
Odnalazł pojękującego, niepocieszonego Loomisa, potwornie przestraszonego i bełkoczącego coś o Pomarańczowej Pustyni, wyjazdach na kempingi w Górach Diamentowych, przyjemnościach dostarczanych przez kobiety, luksusie, odczuciach i pięknie.
Był też Stack, masywny i nieporuszony, nie dołączony.
Crompton porozmawiał z nim przez chwilę, jak swój ze swoim, i zorientował się, że Stack był absolutnie szczery w swojej ostatniej mowie. Naprawdę pragnął się zmienić, zacząć kontrolować swoje postępowanie, nabrać umiaru.
Ale wiedział też, że Stack nie był w stanie zmienić sam siebie, narzucić sobie samokontroli, opanowania. Nawet teraz, pomimo starań, Stacka przepełniało pragnienie zemsty. Jego umysł miotał się wściekle, stanowiąc rażące przeciwieństwo bełkoczącego coś przenikliwym głosem Loomisa. Przez jego umysł przewijały się wspaniałe marzenia o rewanżu, błyskotliwe plany podboju całej Wenus. Zrobić coś z tymi przeklętymi tubylcami, zetrzeć ich na proch, przygotować miejsce dla Ziemian. Porwać na strzępy Tylera. Wybić z broni maszynowej wszystkich mieszkańców miasteczka i udawać, że zrobili to tubylcy. Stworzyć grupę oddanych sobie mężczyzn, taką prywatną armię wielbiącą S t a c k a, utrzymywać w niej żelazną dyscyplinę, żadnych oznak słabości, żadnego wahania. Wyciąć w pień Straż Obywatelską i wtedy już nikt nie przeszkodzi mu prowadzić podboju, mordować, mścić się, wściekać, stosować terror!