— Tranai — rzekł Goodman.
— Hmm — urzędnik obrzucił szacującym spojrzeniem zaciśnięte usta i bezkompromisowe oczy Goodmana. A może jest pan znużony purytańskimi ograniczeniami naszej Ziemi? W takim razie niech mi wolno będzie zaproponować wycieczkę na Almagordo III, Perłę Południowego Pasa Granicznego. Nasz dziesięciodniowy, uwzględniający wszelkie koszty, program obejmuje zwiedzanie tajemniczej Kazby Almagordyjskiej, wizyty w ośmiu klubach nocnych (stawiamy pierwszą kolejkę!), odwiedziny w fabryce cyntalu, gdzie po fenomenalnie okazyjnych cenach może pan nabyć oryginalne paski cyntalowe, buty i pantofle, oraz w dwóch gorzelniach. Dziewczęta z Almagordo są piękne, pełne werwy i odświeżająco naiwne. Uważają Turystę za najdoskonalszą i najbardziej pożądaną formę istoty ludzkiej. A więc…
— Tranai — powtórzył Goodman. - Jak daleko może mnie pan wyprawić?
Sposępniały urzędnik wydobył bloczek biletów.
-”Królową Konstelacji” dotrze pan na Legis II i tam przesiądzie się pan na”Chwałę Galaktyki”, która zabierze pana na Oume. Tam łapie pan statek lokalny, który po międzylądowaniach na Machangu, Inchangu, Pankangu, Lekungu i Ostrydze wysadza pana na Tung-Bradar IV, o ile, rzecz jasna, nie rozleci się po drodze. Nonsked wywiezie pana za Wir Galaktyczny (jeśli zdoła się przebić) na Aloonsridgię, skąd pocztowcem poleci pan na Bellismoranti. Sądzę, że ten pocztowiec wciąż jeszcze kursuje. I w ten sposób będzie pan mniej więcej w połowie drogi. Później może pan liczyć tylko na siebie.
— Znakomicie — rzekł Goodman. - Czy zdoła mi pan przygotować dokumenty na dzisiejsze popołudnie?
Urzędnik przytaknął.
— Panie Goodman — zapytał z rozpaczą — jakiego rodzaju miejscem ma być ta Tranai?
Goodman uśmiechnął się anielsko.
— Utopią — powiedział.
Większą część swojego życia Marvin Goodman przeżył w stanie New Jersey, mieście Seakirk, przez blisko pięćdziesiąt lat kontrolowanym to przez jednego politycznego bossa, to przez drugiego.
Większość mieszkańców tego miasta obojętna była na korupcję w sferach wysokich i niskich; na wojny gangów, hazard, alkoholizm nieletnich i przyzwyczajona do widoku niszczejących ulic, trzaskających ze starości zbiorników wodnych, do psujących się elektrowni i rozpadających się wiekowych domów, gdy bossowie budowali coraz okazalsze rezydencje, dłuższe baseny i cieplejsze stajnie. Ludzie do tego przywykli. Ale nie Goodman.
Urodzony krzyżowiec, pisał artykuły programowe, których nie drukowano, i listy do Kongresu, których nie czytano, agitował za uczciwymi kandydatami, których nie wybierano, i organizował Ligę Uzdrowienia Społecznego Obywateli Przeciw Gangsteryzmowi, Unię Obywatelską na Rzecz Uczciwych Sił Policyjnych, Stowarzyszenie przeciw Hazardowi, Komitet Równych Szans Zawodowych dla Kobiet i dziesiątki innych.
Nic nie wynikało z jego wysiłków. Ludzie byli zbyt apatyczni, żeby się przejmować. Skorumpowani politycy po prostu wyśmiewali go, a czegoś takiego Goodman znieść nie potrafił. A potem, jakby tego było mało, narzeczona porzuciła go dla hałaśliwego młodzieńca w sportowej kurtce, którego jedyną pozytywną cechą było posiadanie pakietu kontrolnego w Seakirk Construcion Corporation.
Był to cios dobijający. Dziewczyna zdawała się nieporuszona faktem, że SCC używała do produkcji cementu nieproporcjonalnie dużych ilości piasku i zaniżała jakość swych stalowych dźwigarów. Jak to ujęła:
— Wielkie mecyje, Marvie, no i co z tego? Takie jest życie. Musisz być realistą…
Goodman nie miał zamiaru być realistą. Niezwłocznie udał się do Eddie’s Moonlight Bar, gdzie między jednym drinkiem a drugim jął kontemplować powab szałasu z trawy w zielonym piekle Wenus.
Do baru wkroczył wyprostowany mężczyzna o orlim obliczu. Jego krępowany grawitacją krok, jego bladość, blizny radiacyjne i przenikliwe szare oczy powiedziały Goodmanowi, że jest kosmolem.
— Pospieszny na Tranai, Sam — rzekł barmanowi stary podróżnik.
— Ahoj, już leci, kapitanie Savage — odparł barman.
— Tranai? — wyszeptał Goodman mimowolnie.
— Tranai — potwierdził kapitan. - Nigdyś o niej nie słyszał, synku, co?
— Nie, panie kapitanie — wyznał Goodman.
— Ano, synku — rzekł kapitan Savage — zbiera mi się dziś na gadanie, więc ci opowiem o Tranai Błogosławionej, hen, za Wirem Galaktycznym.
Zamgliły się oczy kapitana, a uśmiech złagodził ostry zarys jego ust.
- Żelaznymi ludźmi w stalowych statkach byliśmy w owe dni. Ja, Johnny Cavanaugh i Żaba Larsen do samego piekła byśmy polecieli po nieduży ładunek terganium i jeszcze Belzebuba porwali na jungę, gdyby nam ludzi brakowało. To były dni, gdy kosmiczny szkorbut zabierał co trzeciego człowieka, a duch Wielkiego Dana Mc’Clintocka straszył na szlakach. Moll Gann wciąż prowadziła Tawernę pod Czerwonym Kogutem na Asteroidzie 342-AA, żądając pięciuset dolców za kufelek piwa i dostając je, jako że w promieniu dziesięciu miliardów mil innej knajpy nie było. W owych dniach Gnojniki wciąż rżnęły na Gwiezdnej Grani i statki na Prodgenum musiały przechodzić przez Szpaler Łamigrzbietów. Więc możesz sobie wyobrazić, synku, jakem się czuł, gdy pewnego pięknego dnia trafiłem na Tranai.
Goodman słuchał, a stary kapitan kreślił obraz wielkich dni, wątłych statków przeciwko żelaznemu niebu, statków mknących w dal, zawsze w dal, ku najodleglejszym granicom Galaktyki.
I tam, na skraju Wielkiej Nicości, była Tranai.
Tranai, gdzie znaleziono Sposób, a ludzie nie byli już wprzężeni w Kierat. Tranai Przeobfita, spokojna, twórcza, szczęśliwa społeczność — nie świętych, nie ascetów ani też intelektualistów, ale zwykłych ludzi, którzy osiągnęli utopię.
Przez godzinę mówił kapitan Savage o wielokształtnych cudach Tranai, skończywszy zaś opowieść, pożalił się, że w gardle mu wyschło. Próżniowe gardło, tak to nazwał, i Goodman zamówił dlań następnego pospiesznego na Tranai i jednego dla siebie. Pociągając egzotyczną szarozieloną miksturę Goodman również zatonął w marzeniach.
W końcu, bardzo delikatnie, zapytał:
— Dlaczego pan tam nie wraca, kapitanie?
Starzec potrząsnął głową.
— Kosmischias. Jestem uziemiony na dobre. W tamtych czasach nie wiedzieliśmy zbyt wiele o nowoczesnej medycynie. Nadaję się tylko do ziemskiej roboty.
— Czym się pan zajmuje?
— Jestem brygadzistą w Seakirk Construcion Company — westchnął kapitan. - Ja, którym dowodził pięćdziesięciodyszowym kliprem! Sposób, w jaki ci faceci robią cement… Cóż, przelecimy jeszcze po maluchu na cześć pięknej Tranai?
Przelecieli po kilka. Gdy Goodman opuszczał bar, decyzja była powzięta. Gdzieś we wszechświecie znaleziono modus vivendi, praktyczne rozwiązanie odwiecznego marzenia człowieka o doskonałości.
Nie zadowoli się niczym pomniejszym.
Następnego dnia rzucił swą pracę projektanta w East Coast Robot Works i podjął z banku oszczędności całego życia.
Wyruszał na Tranai.
„Królową Konstelacji” poleciał na Legis II, gdzie złapał”Chwałę Galaktyki” na Oume. Po międzylądowaniach na Machangu, Inchangu, Pankangu, Lekungu i Ostrydze — posępnych planetkach — osiągnął Tung-Bradar IV. Bez przygód minął Wir Galaktyczny i dotarł w końcu do Bellismoranti, gdzie kończyły się wpływy Ziemi.
Za niebotyczne wynagrodzenie lokalna linia kosmiczna przewiozła go na Dvasta II, stąd zaś frachtowiec zabrał aż za Seves, Olgo i Mi na podwójną planetę Mvanti. Tu ugrzązł na trzy miesiące, wykorzystując czas na hipnopedyczny kurs języka tranajskiego. Wynajął w końcu nielicencjonowanego pilota i ten dostarczył go na Dinga.