- Rozumiem, ale zobaczysz, że on następnym razem zażąda odkurzacza albo telewizora. I co tu robić?
- Nie mam pojęcia.
- Może by go jeszcze przebłagać? - Boi się stracić dobrą posadę. Nie wiesz, jacy urzędnicy są tchórzliwi?
- Tak myślisz? Czekaj… — Jenny zastanawiała się przez chwilę tak intensywnie, że aż zamknęła oczy. - Zdaje się, że coś mi świta…
- No? Słucham cię!
- Czary to nie moja specjalność, ale na mechanice się cokolwiek rozumiem. Już ja wykieruję tego ferrę od siedmiu boleści! Wkładaj fartuch i do roboty!
Nazajutrz ferra zjawił się w sklepie kwadrans po jedenastej. Tym razem miał na sobie zgrabny kombinezon i lekkie płócienne pantofle.
- Królowi specjalnie dziś zależy na czasie — oświadczył na wstępie. - Otóż jego najświeższa i najukochańsza małżonka nie daje mu chwili spokoju. Po każdym praniu z jej cieniutkiej bielizny zostają strzępy. Niewolnice piorą zwykle jej szaty w potoku, tłukąc je płaskim kamieniem…
- Chętnie służymy pralką — zaofiarowała się Jenny.
- Właśnie o to mi chodziło — powiedział ferra z wdzięcznością. - Doprawdy nie wiem, jak wam dziękować.
Wybrał największą z czterech pralek i zarzucił sobie na plecy.
- Wybaczcie, królowa czeka — powiedział na odchodnym.
Bob poczęstował Jenny papierosem. Palili w milczeniu.
Nie minęło nawet pół godziny, a ferra zjawił się z powrotem.
- Cóżeście zrobili najlepszego?! — zawołał z wyrzutem.
- A bo co? — spytała Jenny z miną niewinnego dziecka.
- No, ta wasza pralka! Jak tylko królowa chciała jej użyć, maszyna wypuściła cuchnący kłąb dymu, wydała z siebie kilka dziwnych zgrzytów i zatrzymała się. Nikt nie może jej uruchomić.
Jenny wypuściła zgrabne kółko z dymu.
- W naszym języku to się nazywa sabotaż — pouczyła zmartwionego olbrzyma.
- Sabotaż?
- Innymi słowy, pralka została przez nas umyślnie popsuta, rozkręcona, uszkodzona, powiedziałabym nawet dosadnie — spieprzona, tak samo zresztą jak wszystkie inne rzeczy u nas w sklepie.
- Jak mogliście zrobić mi coś takiego! — oburzył się ferra. - I co teraz ja pocznę?
- Pan podobno tak lubi majsterkować — rzuciła Jenny ze słodką perfidią.
- Przechwalałem się — wyznał ferra ze wstydem — z ćwiczeń praktycznych miałem ledwo dostatecznie.
Jenny nonszalancko paliła papierosa. - Więc co teraz będzie? — zapytał zgnębiony ferra, a jego małe skrzydełka zaczęły drgać nerwowo.
- Bardzo nam przykro — uśmiechnął się Bob.
- Wpakowaliście mnie w parszywą sytuację. Teraz wywalą mnie bez gadania z posady.
- Nie można od nas wymagać, żebyśmy zbankrutowali z miłości do pana, drogi ferro — triumfowała Jenny. A może jednak król zgodziłby się zapłacić — zaproponowała.
- To mu wcale nie przypadnie do smaku — odparł ferra z powątpiewaniem.
- Trzeba mu powiedzieć, że działają tu bardzo silne moce magiczne i zmuszony jest pan zapłacić rodzaj daniny tutejszym potęgom piekielnym tłumaczył Bob.
- Spróbuję. Nie mam innego wyjścia — powiedział zrezygnowany ferra i zniknął.
- Jak to zaksięgujemy? — zatroskała się praktyczna Jenny. - A poza tym ten Król Alerian jest tak bogaty, że moglibyśmy z powodzeniem doliczyć mu coś do rachunku…
- Policzymy mu po normalnych cenach. - Bob miał żelazne zasady uczciwości. - Ale, słuchaj! — zawołał nagle. - Nic z tego I w ogóle nie możemy się zgodzić na tego rodzaju transakcję.
- Dlaczego?
- Pomyśl tylko! Przecież nie możemy wprowadzać lodówek elektrycznych w epokę na 2 tysiące lat przed Chrystusem!..
- Rozumiem… ale…
- To by zmieniło całą historię ludzkości… Jakiś zdolny facet zbada nasze aparaty, zorientuje się i gotów jeszcze wynaleźć elektryczność w tych czasach… a wtedy dzieje świata potoczą się całkiem inaczej… Nawet teraźniejszość… to, co się dzieje obecnie… może się zmienić…
- Chcesz powiedzieć, że to niemożliwe?
- No, chyba!
- To właśnie tłumaczę ci od początku! — oświadczyła Jenny z triumfem. - Daj spokój! Chciałbym raz wreszcie połapać się w tym wszystkim. Bo tak, jak sprawy stoją, wygląda na to, że dostarczenie naszych lodówek czy pralek temu ich królowi może zmienić świat, w którym żyjemy, albo też…
W tym momencie pojawił się uśmiechnięty ferra.
- Król się zgadza — oznajmił. - Czy to będzie wystarczającą zapłatą za wszystko, co od was pobrałem?
I z małego woreczka wysypał garść rubinów, szmaragdów, szafirów i innych wspaniałych, kamieni o imponujących rozmiarach.
- Niestety — Bob był szczerze zasmucony — nie będziemy mogli nic panu sprzedać!
- Bob, nie bądź głupi — szturchnęła go Jenny.
- Klnę się na Wielką Pieczęć Piekielną, że wszystkie kamienie są prawdziwe, a tylko jeden szafir jest trochę obtłuczony — zaręczył ferra uroczyście.
- Chodzi mi o to, że nie możemy wprowadzać nowoczesnych maszyn do przeszłości — tłumaczył Bob. - Cały rozwój ludzkości poszedłby inną drogą!… ba, miałoby to wpływ na świat obecny… Czy ja wiem zresztą…
- Mogę pana uspokoić — powiedział ferra. - Nic podobnego się nie stanie. - No jakże? Przecież gdybyśmy wyposażyli w pralki elektryczne społeczeństwo starożytnego Rzymu, to w konsekwencji… Pomyśleć tylko, co by się stało w przyszłości…
- Na nieszczęście, a raczej na szczęście dla was, królestwo Króla Aleriana nie ma przyszłości.
- To znaczy?
- To znaczy, że nie minie rok, a Król Alerian, jego pałac, państwo i cały kraj zostaną nieuchronnie zmiecione z powierzchni ziemi przez siły przyrody, żaden z jego poddanych nie uratuje się, morze pochłonie wszystko i nikt nigdy nie znajdzie nawet kawałka glinianej skorupy…
- To świetnie! — ucieszyła się Jenny oglądając pod światło największy z rubinów. - W tych warunkach możemy się zgodzić.
Bob rzeczywiście nie miał skrupułów. - A co się stanie z panem? — zapytał.
- Właśnie chciałem się z wami definitywnie pożegnać — odrzekł ferra. Król jest tak zadowolony z moich usług, że zgodził się na przeniesienie mnie za granicę. Może uda mi się utrzymać się na stałe w Arabii. Tam są podobno duże możliwości w branży usług czarnoksięskich… Zegnajcie.
- Chwileczkę — poprosił Bob. - Czy teraz moglibyśmy się dowiedzieć, skąd Pan pochodzi i jakim to krajem rządzi Król Alerian?