Выбрать главу

Ziemianie pielęgnowali ją w sobie, ćwiczyli i potęgowali. Dzięki niej człowiek mógł żyć na każdej planecie, jeżeli tylko udało mu się opanować umysł jednego z jej mieszkańców. W ten sposób zyskiwał ciało dopasowane do środowiska oraz masę ciekawych i użytecznych wiadomości. Kiedy już się przystosował, wiedziony potrzebą współzawodnictwa zazwyczaj zajmował wysoką pozycję w hierarchii miejscowego społeczeństwa.

Była tylko jedna trudność: obcy zwykle niechętnie oddawali swoje ciała. I czasem potrafili sprawić trochę kłopotu.

Wniknąwszy, Dillon z głębokim żalem poczuł, że jego własne ciało natychmiast zwiotczało i skurczyło się. Po chwili miało zniknąć zupełnie, nie zostawiając żadnego śladu. Tylko on i jego ofiara będą wiedzieć, że inwazja miała miejsce.

A później tylko jeden z nich.

Teraz Dillon skoncentrował się na oczekującym go zadaniu. Bariery myślowe padały jedna po drugiej, gdy parł naprzód do centrum kryjącego podstawy samoświadomości. Jeżeli uda mu się wedrzeć do tej cytadeli i wyprzeć okupujące ego, bitwa będzie wygrana. Pospiesznie wznoszone barykady padały, wzięte szturmem. Przez chwilę myślał, że już pierwszy atak doprowadzi go do celu. Nagle zagubił się w szarej, bezpostaciowej mgle.

Obcy otrząsnął się z zaskoczenia. Dillon czuł rosnący opór.

Oczekiwała go zacięta walka. Rozpoczęli krótką rozmowę.

— Kim jesteś?

— Edward Dillon, z planety Ziemi. A ty?

— Arek. Nazywamy tę planetę K’egra. Czego tu szukasz, Dillon?

— Trochę przestrzeni życiowej, Arek — powiedział ze śmiechem Dillon. - Możesz mi jej użyczyć?

— No, niech mnie diabli… Wynoś się!

— Nie mogę — rzekł Dillon. - Nie mam dokąd iść. - Rozumiem. Ostro. Jednak jesteś tu nieproszonym gościem, naprawdę. I coś mi się wydaje, że chcesz nie tylko odrobiny miejsca do życia. Chcesz czegoś więcej, no nie?

— Muszę przejąć kontrolę. Nie ma innego wyjścia. Jednak jeżeli nie będziesz się opierał, to może zostawię ci trochę miejsca, chociaż to nie jest przyjęte.

— Nie jest?

— Jasne, że nie — odparł Dillon. - Współistnienie odmiennych istot jest niemożliwe. Silniejszy zawsze wypiera słabszego. Jednak może zechcę spróbować.

— Nie potrzebuję łaski — rzekł Arek i zerwał kontakt.

Otaczająca Dillona szarość zmieniła się w nieprzeniknioną czerń. Czekając na zbliżającą się walkę, poczuł pierwsze rodzące się wątpliwości

Arek był prymitywną istotą. Nie miał żadnego doświadczenia w odpieraniu ataku myślowego. A jednak w lot zrozumiał sytuację, opanował się i przygotował do bitwy. Jego opór pewnie będzie słaby, ale mimo to…

Co to za stworzenie?

Stał na kamienistej wyżynie, otoczonej stromymi, poszarpanymi skałami. W oddali ciągnął się łańcuch wysokich, owianych niebieskawą mgiełką gór. Słońce świeciło mu prosto w oczy, a po zboczu pełzła powoli czarna plama.

Dillon kopnął i czekał, aż plama zmieni się w coś konkretnego. Takie były zasady walki — myśli przybierały określony kształt, wyobrażenia stawały się namacalne.

Plama zamieniła się w K’egranina. Olbrzymi wojownik o muskularnym, błyszczącym ciele wzniósł groźnie sztylet i miecz. Dillon cofnął się, unikając pierwszego ciosu.

Walka przebiegała w zwykły, łatwy do opanowania sposób. Obcy zwykle wywołują w swoich umysłach wyidealizowany wizerunek własnej postaci. Niezmiennie jest to superistota; niezwyciężona, budząca lęk. Jednak z reguły taka postać jest obarczona jakąś słabością. Na tym Dillon opierał swoje rachuby. K’egranin runął na niego jak burza. Dillon zrobił unik, rzucił się na ziemię i kopnął obiema nogami, odsłaniając się ma moment. K’egranin próbował odparować cios i skontrować, ale był zbyt powolny. Ciężkie buty Dillona z impetem wylądowały na jego brzuchu. Uradowany Ziemianin ruszył do ataku. Znalazł słaby punkt przeciwnika. Zanurkował pod wzniesione ramię, uchylił się przed spadającym ostrzem i zanim przeciwnik zdążył się zasłonić, precyzyjnie złamał mu kark dwoma uderzeniami kantem dłoni.

K’egranin upadł, aż zatrzęsła się ziemia. Dillon patrzył na jego śmierć z pewnym współczuciem. Wyidealizowana postać była większa od żywego wojownika, dzielniejsza i bardziej wytrzymała. Roztaczała aurę straszliwego majestatu i godności. Doskonałe uosobienie siły, ale jako przeciwnik do niczego. Nadmiar godności wiązał się ze zwolnionym refleksem, a to oznaczało śmierć. Martwy gigant zniknął. Przez chwilę Dillon myślał, że już wygrał. Nagle usłyszał z tyłu cichy pomruk. Okręcił się na pięcie i zobaczył długie, przypłaszczone cielsko. Czarne, przypominające pumę zwierzę wyszczerzyło kły i położyło uszy po sobie.

A więc Arek się nie poddał. Dillon wiedział, ile energii pochłania ten rodzaj walki. Niedługo siły obcego wyczerpią się, a wtedy…

Dillon podniósł miecz giganta i zaczął się cofać, aż plecami oparł się o skałę. Przed sobą miał niewysoki kamień, przez który puma musiała przeskoczyć. Słońce świeciło mu prosto w oczy, a słaby wietrzyk sypał w nie kurzem. Wzniósł miecz dokładnie w chwili, gdy zwierzę skoczyło.

W ciągu następnych, wolno płynących godzin, napotkał i pokonał co groźniejszych przedstawicieli k’egrańskiej fauny, radząc sobie z nimi tak samo, jak uczyniłby to z ich odpowiednikami na Ziemi. Nosorożec — a przynajmniej zwierzę bardzo do niego podobne — mimo swych rozmiarów i szybkości był łatwym przeciwnikiem. Dillon zdołał zwabić go nad urwisko i nakłonić do szarży. Kobra była groźniejsza i prawie udało jej się trysnąć mu jadem w oczy, zanim przeciął ją na pół ostrzem miecza. Goryl był zwinny, silny i straszliwie szybki. Jednak nie zdołał schwycić człowieka w swój miażdżący uścisk. Nacierając i cofając się na przemian, Dillon porąbał go na kawałki. Tyranozaur miał gruby pancerz i niesłychaną wytrwałość. Dopiero lawina go załatwiła. Dillon stracił rachunek; innych przeciwników. W końcu został na placu boju sam; chwiejąc się ze zmęczenia, z poszczerbionym kikutem miecza w dłoni.

— Masz dość, Dillon? — spytał Arek.

— Wcale nie — odparł Dillon spierzchniętymi z pragnienia wargami. - Nie możesz tego robić w nieskończoność. Nawet twoje siły muszą się w końcu wyczerpać.

— Naprawdę? - mruknął Arek.

— Nie zostało ci ich już wiele — ciągnął Dillon, próbując okazać pewność siebie, której nie czuł. - Czemu nie chcesz być rozsądny? Zostawię ci miejsce, naprawdę. Ja… no, mam dla ciebie coś w rodzaju szacunku.

— Dziękuję, Dillon — powiedział Arek. - Coś jakbym podzielał to uczucie. Słuchaj, jeżeli się poddasz…

— Nie — odparł Dillon. - Na moich warunkach.

— Dobrze — rzekł K’egranin. - Sam tego chciałeś!

— Dawaj, co tam masz — mruknął Dillon.

Skalista wyżyna zniknęła.

Stał po kolana w szarym bagnie. Otulone mchem, sękate pnie wielkich drzew wznosiły się z nieruchomej, zielonej wody. Białe jak rybi brzuch lilie trzęsły się i kołysały, chociaż nawet najsłabszy podmuch wiatru nie przeleciał nad bagnem. Nad wodą wisiał ciężki, trupi opar przylegający do szorstkiej kory drzew. Dillon wyczuwał kłębiące się wokół życie, chociaż nie mógł niczego dosłyszeć ani dostrzec.