Выбрать главу

Czekał, rozglądając się powoli wokół siebie. Wciągnął w nozdrza zastałe, ciężkie powietrze, grzebnął nogą w kleistej mazi, powąchał wydzielające woń rozkładu lilie. Nagle zrozumiał.

Takiego bagna nie było na K’egrze!

Wiedział, że się nie myli — mówiły mu o tym wszystkie zmysły. Ciążenie było inne, i powietrze także. Nawet błoto, w którym stał, nie przypominało k’egrańskiego.

Wynikające z tego wnioski przytłoczyły go na chwilę, uniemożliwiając sensowne wyjaśnienie tego faktu. Czyżby K’egranie potrafili podróżować w kosmosie? Niemożliwe! A więc skąd Arek mógł znać tak dobrze inną planetę? Może przeczytał, może wyobraził sobie albo…

Coś ciężkiego otarło się o bark Dillona. Zamyślił się tak głęboko, że kolejny atak go zaskoczył.

Próbował wprawdzie odskoczyć, ale utknął w gęstej mazi. Spadająca gałąź prawie go obaliła. Zobaczył, że wszystkie gigantyczne drzewa poczęły się chwiać i kołysać. Grube konary pękały i łamały się z trzaskiem, sypiąc się na niego jak deszcz.

A przecież nie powiał nawet leciutki wietrzyk.

Na wpół ogłuszony, z wysiłkiem brnął przez bagno, próbując znaleźć stały grunt i nie zadrzewioną przestrzeń. Jednak wielkie pnie wyrastały wszędzie, a bagnisko wydawało się nie mieć końca. Grad gałęzi padał coraz gęściej i Dillon na próżno rozglądał się na wszystkie strony szukając przeciwnika. Wokół rozciągało się tylko bezkresne bagno.

— Wyjdź i walcz! — wrzasnął Dillon. Upadł na kolana pod ciosem, podniósł się i znów upadł. Nagle, półprzytomny ze zmęczenia, znalazł wyjście z sytuacji.

Dobrnął do wielkiego drzewa i przywarł do niego całym ciałem. Konary dalej spadały, gałęzie smagały ze świstem powietrze, ale drzewo nie mogło go dosięgnąć. Był bezpieczny!

Nagle z przerażeniem stwierdził, że rosnące wokół lilie owijają swymi łodygami jego kostki. Próbował się uwolnić kopniakiem. Lilie, jak blade węże, owinęły się jeszcze mocniej. Oswobodził się przecinając je mieczem i porzucił wątpliwe schronienie.

— Walcz ze mną! - zawył, obsypywany spadającymi gałęziami.

Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Lilie kołysały się na swoich łodyżkach, sięgając ku niemu łakomie. Nad głową usłyszał złowrogi łopot skrzydeł. Czarne wrońce, zamieszkujące bagna, gęstą chmurą kołowały w powietrzu, czekając na nieunikniony koniec. Zataczając się, Dillon poczuł, że coś ciepłego i ohydnego dotyka jego nogi.

Wtedy pojął, co musi zrobić.

Przez chwilę nabierał tchu, po czym rzucił się głową naprzód w brudnozieloną toń.

W ten samej chwili wszystko się uspokoiło. Gigantyczne drzewa stały nieruchomo na tle ciemnoszarego nieba. Lilie straciły zapach i zwisły bezwładnie na swoich łodyżkach. Biały opar wisiał nieruchomo, czepiając się szorstkiej kory pni, a ścierwojady odleciały cicho w bezkres nieba.

Przez chwilę na powierzchni bagna pokazywały się bąbelki. Później przestały.

Dillon wynurzył się, z trudem łapiąc powietrze, z głębokimi zadrapaniami na szyi i plecach. W rękach trzymał bezkształtne, przezroczyste stworzenie rządzące bagnem.

Dobrnął do drzewa i uderzył bezwładnym stworem o pień, miażdżąc kompletnie niekształtne ciało. Zrobiwszy to, usiadł ciężko.

Nigdy jeszcze nie był tak zmęczony i obolały ani tak przeświadczony o daremności wszelkich wysiłków. Czemu tak zażarcie walczy o życie, będące przecież czymś tak nieskończenie małym wobec ogromu wszechświata. Jakie znaczenie może mieć ta krótka chwila wobec wieczności krążących planet lub majestatycznego blasku dalekich gwiazd? Dillona zadziwił upór, z jakim kurczowo pragnął utrzymać się przy życiu.

Ciepła wody chlupotała wokół jego piersi. Życie, powiedział sobie Dillon, to zaledwie drobny okruch w porównaniu z ogromem martwej materii. Liczy się ilość, myślał, gdy woda sięgnęła mu po szyję. Czym jest życie w porównaniu z nieskończonością śmierci? Jeżeli martwota jest stanem naturalnym — pomyślał, gdy woda dotknęła mu podbródka — to życie jest chorobą, a jedynym na nią lekarstwem jest śmierć.

Tak, śmierć wydała mu się czymś przyjemnym. Woda sięgała mu już warg. Czuł się niewyobrażalnie zmęczony i obolały. Teraz tak dobrze byłoby poddać się, osunąć w…

- Świetnie — szepnął, podnosząc się na nogi. Świetnie, Arek. A może też jesteś zmęczony? Może zostało ci już niewiele więcej niż odrobina emocji?

Wokół zrobiło się ciemniej i coś zaczęło cicho szeptać Dillonowi do ucha; coś, co wyglądało jak maleńki sobowtór, skulony na ramieniu…

— Przecież są rzeczy gorsze od śmierci — mówił sobowtór. - Ukryte na samym dnie duszy, znienawidzone i godne pogardy uczucia, których istnienia nie da się jednak zaprzeczyć. Śmierć jest lepsza od uświadomienia sobie tego, Dillon. Śmierć staje się pożądana i niezwykle droga. Modlisz się o nią, wymyślasz sprytne plany napotkania jej — kiedy musisz stawić czoło prawdzie ukrytej na samym dnie twojej duszy.

Dillon próbował nie słuchać stworzenia, które tak bardzo było do niego podobne. Jednak sobowtór przyczepił się mocniej i wskazał palcem. Dillon zobaczył coś formującego się w mroku i rozpoznał to.

— Nie, Dillon! — prosił sobowtór. - Proszę, tylko nie to! Bądź dzielny, Dillon! Wybierz śmierć! Bądź śmiały, bądź odważny! Wiedz, kiedy lepiej umrzeć!

Patrząc na zbliżający się kształt Dillon poczuł ukłucie potwornego lęku. Zobaczył prawdę kryjącą się na dnie własnej duszy, zaznał przerażającej goryczy samouświadomienia.

— Szybko, Dillon! — krzyknął sobowtór. - Bądź silny, śmiały, bądź rzetelny! Umrzyj, dopóki jeszcze wiesz, kim jesteś!

I Dillon zapragnął umrzeć. Z głębokim westchnieniem ulgi rozluźnił się, chcąc dać umknąć świadomości…

I nie mógł.

— Pomóż mi! — wrzasnął.

— Nie mogę! - odkrzyknęło stworzenie. - Musisz to zrobić sam!

Dillon spróbował jeszcze raz. Kształt zbliżał się coraz bardziej. Daremnie prosił, błagał o śmierć — nie potrafił umrzeć. Pozostało mu tylko jedno. Zebrał wszystkie siły i rozpaczliwie rzucił się naprzód, na majaczący przed nim kształt.

Wszystko zniknęło.

Dopiero po chwili Dillon uświadomił sobie, że niebezpieczeństwo minęło. Został sam na placu boju. Mimo wszystko wygrał!

Przed nim leżała opuszczona cytadela ego, oczekująca na zamieszkanie. Dillon poczuł przypływ szacunku dla biednego Arka. Walczył naprawdę dobrze i był godnym przeciwnikiem. Może mógłby mu zostawić trochę miejsca, gdyby Arek nie próbował…

— To bardzo miło z twojej strony, Dillon! — usłyszał. Nie miał czasu zareagować. Został pochwycony w uścisk tak silny, że myśl o jakimkolwiek oporze wydawała się śmieszna. Dopiero teraz poczuł prawdziwą moc umysłu K’egranina.

— Byłeś dobry, Dillon — rzekł Arek. - Nie musisz się wstydzić swojej walki.

— Ale od początku nie miałem żadnych szans — dopowiedział Dillon.

— Tak, żadnych — odparł uprzejmie Arek. - Sądziłeś, że wasza ziemska metoda inwazji jest wyjątkowa. Większość młodych ras tak sądzi. Jednak K’egra to bardzo stara planeta i w swoim czasie przeżyliśmy wiele inwazji, zarówno fizycznych, jak i psychicznych. Tak więc dla nas to nic nowego.

— Bawiłeś się ze mną! - krzyknął Dillon.

— Chciałem się dowiedzieć, jaki jesteś — powiedział Arek.

— Pewnie jesteś zadowolony z siebie! Niezła zabawa. W porządku, skończmy z tym.

— W jaki sposób?

— Zabij mnie!

— Czemu miałbym to robić?

— Ponieważ… ponieważ cóż innego mógłbyś zrobić? Czemu miałbyś mnie traktować inaczej niż tamtych najeźdźców?