— Jezu, co ja mam z tym baranem!
— Czy Simms chciał cię załatwić? - pyta Chanie.
— Nie o to chodzi. Rzeczywiście często rozmawialiśmy na temat końcowego pojedynku. Mówiłem mu, że chciałbym skończyć w wielkim stylu…
— Ale to były tylko rozmówki — podsuwa Charlie.
— Niezupełnie. - Ale co innego mówić o pojedynku, kiedy się jest na emeryturze i siedzi się bezpiecznie w Los Angeles, a co innego zostać nagle zmuszonym do walki bez przygotowania. - Simms nie chciał mnie załatwić, ale wrobił mnie w coś, o czym wolałbym sam decydować.
— Wiec sytuacja wygląda tak — mówi Charlie — że ty byłeś głupi opowiadając, jak to chciałbyś rozegrać ostatni pojedynek, a twój agent był głupi biorąc cię na serio.
— Tak to wygląda.
— I co chcesz robić z tym pasztetem?
— Powiem ci, ale jako mojemu staremu kumplowi Charlie’mu, a nie jako delegatowi związkowemu Gibbsowi:
— Wal — mówi Charlie.
— Zmyje się stąd — mówię. - Mam trzydzieści siedem lat, nie ćwiczyłem z bronią od roku, mam nową żonę…
— Nie musisz się tłumaczyć — mówi Gibbs. - Życie jest piękne, to wyjaśnia wszystko. Jako przyjaciel popieram twoją decyzje. Ale jako delegat musze cię ostrzec, że Związek nie poprze cię, jeżeli złamiesz prawomocny kontrakt podpisany przez twojego upełniomocnionego przedstawiciela. Jeżeli Wytwórnia cię zaskarży, licz tylko na siebie.
— Lepiej być żywym i samotnym, niż mieć towarzystwo w grobie — mówię mu. - Dobry jest ten Mały Joe?
— Dobry. Ale nie lepszy od ciebie. Nigdy nie widziałem nikogo lepszego od ciebie. Chcesz się z nim zmierzyć?
— Nie, tylko tak pytam.
— I bardzo dobrze — mówi Charlie. - Jako twój przyjaciel radzę ci się stąd zmywać i więcej się tu nie pokazywać. Zdobyłeś już wszystko, co można zdobyć w Filmie: jesteś sławny, jesteś bogaty i masz piękną młodą żonę. Zebrałeś wszystkie nagrody. Teraz nie stój i nie czekaj, aż ktoś ci je zabierze.
— Nie mam zamiaru — mówię mu, ale czuję, że ręka sama oparta mi się na kolbie rewolweru.
Wracam do saloonu. Siadam przy wolnym stoliku, szklaneczka whisky przede mną, cienkie, czarne meksykańskie cygaro w zębach. Zastanawiam się.
Mały Joe jedzie z południa. Pewnie liczy, że zastanie mnie tutaj w Comanche. Ale ja nie mam zamiaru czekać. Najbezpieczniej byłoby wracać tą samą drogą, którą przyjechałem, z powrotem do stacji Wells Fargo i tamtędy na świat. Ale nie zrobię tego. Opuszczę Plan w jego najdalszym, północno-zachodnim kącie przez Diabelski Most. Ciekawe, czy się domyślą…
Nagle na stół pada długi cień, ktoś nagle wszedł między mnie a światło, odruchowo staczam się z krzesła z odbezpieczonym rewolwerem w ręku, z palcem napiętym na spuście. Słyszę przestraszony, wysoki chłopięcy głos:
— Oh, przepraszam, panie Washburn — To ten piegowaty pętak z zadartym nosem, który przyglądał mi się wcześniej. Teraz z otwartymi ustami wpatruje się w wylot lufy mojego rewolweru, przestraszony i zresztą słusznie, jak przystoi komuś, kto wyrwał mnie nagle z rocznego marazmu.
Kciukiem spuszczam kurek mojej czterdziestki czwórki, wstaję, chowam broń, otrzepuję się, podnoszę krzesło i siadam. Barman przynosi mi nową whisky.
— Synu — mówię do smarkacza — czy nikt ci nie mówił, że nie należy tak nagle podchodzić do człowieka? Powinienem był posłać cię do piekła z samej ostrożności.
— Przepraszam, panie Washburn — mówi. - Jestem tutaj nowy, nie wiedziałem. Chciałem tylko powiedzieć, jak bardzo pana podziwiam.
Niewątpliwie był świeży, wyglądał na kogoś prosto po Szkole Dzikiego Zachodu, którą wszyscy musimy przejść, zanim zostaniemy dopuszczeni na Plan. Ja byłem równie surowy przez pierwsze kilka tygodni.
— Któregoś dnia — mówi on — będę tak jak pan. Myślałem, że może zechce mi pan udzielić kilku wskazówek. Mam taki stary rewolwer…
Chłopak wyjmuje broń i znów reaguję bez zastanowienia, wytrącam mu rewolwer z dłoni i walę go pięścią w ucho.
— Niech cię szlag trafi! — krzyczę. - Czy nie masz za grosz oleju w głowie? Nigdy tak nie wyjmuj broni, jeżeli nie masz zamiaru jej użyć.
— Chciałem panu tylko pokazać mój rewolwer — mówi jeszcze z podłogi.
— Jak chcesz komuś pokazać rewolwer — mówię — to wyjmuj go bardzo powoli, trzymając palce z daleka od spustu. I najpierw powiedz co chcesz zrobić.
— Panie Washburn — mówi. - Naprawdę nie wiem co powiedzieć.
— Nic nie mów, tylko wynoś się stąd. Wyglądasz mi na kogoś, kto przynosi pecha. Idź i pokazuj swój przeklęty rewolwer komu innemu.
— Czy mam go pokazać Małemu Joe? — pyta wstając i otrzepując się z kurzu.
Patrzy na mnie. Ja milczę. Chłopak przetyka ślinę i czuje, że znów coś zrobił nie tak.
Powoli podnoszę się z krzesła.
— Czy zechciałbyś wytłumaczyć tę uwagę?
— Nic nie miałem na myśli.
— Jesteś pewien?
— Absolutnie, panie Washburn. Bardzo przepraszam!
— Wynoś się stąd! — mówię i chłopak znika czym prędzej.
Podchodzę do baru. Barman trzyma w pogotowiu butelkę whisky, ale powstrzymuję go ruchem dłoni i nalewa mi piwo.
— Curly — mówię — wiem, że nie można nic na to poradzić, że się jest młodym, ale czy oni muszą być tacy głupi?
— Widocznie tak, panie Washburn.
Milczymy przez chwilę.
— Natchez Parker dał znać, że chciałby się z panem zobaczyć — mówi Curly.
— Dobrze — odpowiadam.
Zaciemnienie na: ranczo na skraju pustyni. W baraku kuchennym kucharz Chińczyk ostrzy noże. Bud Farrell, jeden z kowbojów, siedzi na skrzynce i obiera kartofle. Podśpiewuje przy pracy, pochylając swoją długą końską twarz. Kucharz, nie zwracając na niego uwagi patrzy przez okno, mówi:
— Ktoś jedzie.
Bud Farrell wstaje, wygląda, drapie się po rozczochranej głowie, wygląda jeszcze raz.
— To nie ktoś, ty pogański żółtku, to coś więcej. To jest pan Washburn, to pewne jak to, że Bóg stworzył małe zielone jabłuszka!
Bud Farrell wstaje, podchodzi do głównego budynku, woła:
— Panie Parker! Jedzie do nas pan Washburn!
Washburn i Parker siedzą przy małym drewnianym stole nad parującymi kubkami kawy w saloniku Natcheza Parkera. Parker, wielki wąsaty mężczyzna, siedzi na krześle z indiańskim kocem na kolanach. Jest sparaliżowany od pasa w dół z powodu starej rany postrzałowej w kręgosłup.
— I co, Washburn — mówi Parker — słyszałem o tobie i Małym Joe Potterze, jak wszyscy tutaj. Będzie to nie byle jaki pojedynek. Żałuję, że nie będę mógł go zobaczyć.
— Sam bym chciał to zobaczyć.
— Gdzie to będzie?
— Pewnie w piekle. Parker pochylił się.
— Co to ma znaczyć?
— To znaczy, że nie mam zamiaru strzelać się z Małym Joe. Jadę do Diabelskiego Mostu i potem prosto przed siebie, daleko od Małego Joe i całego tego zakichanego Zachodu.
Parker pochyla się jeszcze bardziej i energicznie pociera swoją siwą czupryną. Jego duża twarz ściąga się nagle, jakby nadgryzł zgniłe jabłko.
— Uciekasz? — pyta.
— Właśnie — odpowiada Washburn.
Starzec krzywi się, odchrząkuje, spluwa na podłogę. - Nie myślałem, że kiedyś usłyszę coś takiego akurat od ciebie — mówi. - Nie myślałem, że kiedyś zobaczę, jak zdradzasz zasady, według których tak długo żyłeś: