— Natchez, to nigdy nie były moje zasady. One są przywiązane do roli. Teraz, kiedy kończę z rolą, zwracam razem z nią zasady.
Stary przeżuwa to przez chwilę i wreszcie mówi:
— Co się z tobą, do diabla, dzieje? Nagle ci tak zasmakowało życie? Czy tchórz cię obleciał?
— Nazywaj to jak chcesz — mówię mu. - Przyjechałem, żeby ci to powiedzieć. Jestem ci to winien.
— Czy to nie wzruszające? — mówi Parker. - Jesteś mi coś winien, poza tym jest ci po drodze, więc postanowiłeś wpaść do mnie i powiadomić mnie, że uciekasz przed przechwalonym dzieciuchem, który ma na koncie jedną jedyną walkę.
— Zejdź ze mnie.
— Tom — mówi Parker — posłuchaj mnie.
Podnoszę głowę. Parker jest tutaj jedynym człowiekiem, który nazywa mnie po imieniu. Nie robi tego często.
— Wiesz — mówi — że przemówienia nie są moją specjalnością. Ale nie możesz tak sobie ni z tego, ni z owego uciec. Nie ze względu na innych, ale ze względu na siebie samego. Bo gdziekolwiek pójdziesz, od siebie się nie uwolnisz.
— Dam sobie jakoś radę — mówię mu. Parker potrząsa głowa.
— Niech to diabli, jak myślisz, o co w tym wszystkim chodzi? Pozwalają nam przebierać się i puszyć, jakby cały ten cholerny świat był naszą własnością. Płacą nam kupę forsy za to tylko, żebyśmy byli mężczyznami. Ale wszystko ma swoją cenę. My musimy być mężczyznami. Nie tylko wtedy, kiedy to jest łatwe, jak na początku. Musimy być mężczyznami do końca, niezależnie od tego, jaki to będzie koniec. My nie tylko odgrywamy te role, Tom, my je przeżywamy, poświęcamy im życie, jesteśmy nimi. Każdy może przebrać się za kowboja i przespacerować się Ulicą Główną. Ale nie każdy może nosić broń i używać jej.
— To było piękne przemówienie, Parker — mówię — ale za bardzo rozdąłeś tę scenę. Wracaj do swojej roli i kończmy sprawę.
— Niech cię diabli — mówi Parker. - Mało mnie teraz obchodzi ta scena i cały Film. Mówię do ciebie serio, Tom Washburn. Byliśmy jak bracia, odkąd przyszedłeś na Plan, przestraszony, potykający się o własne nogi wyrostek, który zdobył dla siebie miejsce samą odwagą. Nie mogę ci pozwolić uciec teraz.
— Kończę tę kawę — mówię — i odjeżdżam.
Natchez nagle skręca się na krześle, chwyta mnie za koszulę na piersi i przysuwa swoją twarz do mojej. W jego drugiej ręce widzę nóż.
— Bierz swój nóż, Tom. Wolę cię zabić własnoręcznie, niż pozwolić, żebyś odjechał jako tchórz.
Twarz Parkera tuż przy mojej, wytrzeszczone oczy, czuję kwaśny oddech starego. Przesuwam ciężar ciała na lewą nogę, prawą stawiam na skraju krzesła Parkera i mocno pcham. Krzesło przewraca się i widzę zdumienie na twarzy starego, który spada na podłogę. Wyciągam rewolwer i celuję mu między oczy.
— Na Boga, Tom — mówi.
Odciągam kurek.
— Ty głupi stary baranie — mówię — czy myślisz, że to jakaś zabawa? Straciłeś zręczność i zrobiłeś się gadatliwy, odkąd ta kula przejechała ci po kręgosłupie. Wydaje ci się, że są jakieś zasady gry i że ty je wszystkie znasz. Otóż nie ma radnych zasad. Nie mów mi, co ja mam robić i ja nie będę mówić tobie. Jesteś starym kaleką, ale jeżeli ze mną zaczniesz, będę walczyć po swojemu i załatwię cię tak, jaku mi będzie wygodnie.
Naprężam palec na spuście. Parker wybałusza oczy, usta mu się trzęsą, próbuje nad sobą zapanować, ale bez skutku. Krzyczy, nie głośno, ale cienko, jak przestraszona dziewczyna.
Spuszczam kurek i chowam broń.
— No, dobrze — mówię. - Może teraz się obudziłeś i przypomniałeś sobie, jak to jest naprawdę.
Podnoszę go i podsuwam pod niego krzesło.
— Przykro mi, że tak wyszło, Natchez. Idę już.
W drzwiach przystaję i oglądam się za siebie. Parker szczerzy zęby w uśmiechu.
— Cieszę się, że ci ulżyło, Tom. Powinienem był pamiętać, że jesteś nerwowy. Wszyscy dobrzy są nerwowi. Ale w pojedynku wszystko będzie w porządku.
— Nie będzie żadnego pojedynku, ty stary idioto. Mówiłem ci już, że odchodzę.
— Powodzenia, Tom. Daj mu popalić!
— Idiota!
Wychodzę.
Na szczycie wzgórza pojawia się jeździec, pozwala koniowi samodzielnie wybierać drogę w dół zbocza ku pustyni. Cichy świst wiatru, błyski miki, piasek ukształtowany w długie, kręte wydmy.
W promieniach południowego słońca jeździec mija gigantyczne formacje skalne wyrzeźbione przez wiatr w fantastyczne kształty. Wieczorem jeździec zsiada z konia i ogląda jego kopyta. Pogwizdując bezgłośnie pod nosem nalewa wody z manierki do kapelusza, poi konia, zakłada kapelusz i sam pije oszczędnie. Pęta konia i rozkłada się do snu. Siedząc przy małym ognisku ogląda zachód nabrzmiałego pustynnego słońca. Jest wysokim, szczupłym mężczyzną w zniszczonym kapeluszu i z czterdziestką czwórką z rogową rękojeścią przypiętą do prawego uda.
Brinstone: opuszczona górnicza osada na północno-wschodnim krańcu Planu. Nad miasteczkiem wznosi się Diabelski Most — naturalna formacja skalna w postaci szerokiego, lekko pochyłego mostu. Jego dalszy koniec, tu niewidoczny, jest mocno zakotwiczony za granicą Planu — w odległości dwustu metrów i stu pięćdziesięciu lat.
Przybywam na kulejącym koniu. Ludzi tu niewiele, ale dostrzegam jedną znajomą twarz: to ten cholerny piegus. Musiał ostro jechać, żeby znaleźć się tu przede mną. Mijam go bez słowa.
Siedząc na koniu podziwiam przez chwilę Diabelski Most. Pięć minut jazdy na drugą stronę i opuszce Zachód na dobre, skończę z tym wszystkim, z dobrym i złym, ze strachem i śmiechem, z długimi, powolnymi dniami i niebezpiecznymi nocami: Za kilka godzin będę z Consuelą, będę czytał gazety oglądał telewizję…
Jeszcze tylko ostatni, pożegnalny łyk whisky i zmywam się stąd.
Zatrzymuje konia przed saloonem. Na ulicy jest teraz para osób, które mi się przyglądają. Wchodzę do saloonu.
Przy barze stoi jeden człowiek. Jest niski i krepy, ubrany w czarną skórzaną kamizelkę i bawolą czapę człowieka z gór. Odwraca się ma za pasem jeden rewolwer bez kabury. Widza go po raz pierwszy, ale wiem, kto to jest.
— Uszanowanie, panie Washburn — mówi.
— Jak się masz, Mały Joe — odpowiadam.
Pytającym gestem unosi butelkę. Kiwam głową. Sięga pod bar, wyjmuje drugą szklankę, nalewa mi. Popijamy w milczeniu.
Po chwili mówię:
— Mam nadzieje, że nie miałeś kłopotów ze znalezieniem mnie?
— Tylko trochę — odpowiada Mały Joe. Jest starszy niż myślałem, koło trzydziestki. Ma twardą, kanciastą twarz, wydatne kości policzkowe, czarne wąsy. Pociąga ze swojej szklanki, a potem zwraca się do mnie bardzo grzecznie: — Panie Washburn, doszły mnie plotki, którym nie chciałem wierzyć. Mówią, że chce pan wyjechać z tego terytorium i to w pośpiechu.
— To prawda — odpowiadam mu.
— Mówią też, że nie zamierzał pan przed wyjazdem zobaczyć się ze mną?
— To też prawda, Mały Joe. Uznałem, że nie mam dla ciebie czasu. Ale i tak się spotkaliśmy.
— Rzeczywiście — mówi Mały Joe. Gładzi końce wąsów i chwyta się za koniec nosa. - Prawdo mówiąc, panie Washburn, po prostu nie mogę uwierzyć, że nie chce pan ze mną zatańczyć. Wiem o panu wszystko, panie Washburn, i po prostu nie mogę w to uwierzyć.
— A jednak to prawda, Joe — mówię do niego. - Kończę te whisky, a potem wychodzę przez te drzwi, wsiadam na konia i jada przez Diabelski Most.
Mały Joe znów pociąga się za nos, marszczy czoło i zsuwa kapelusz z czoła.