— Nigdy bym nie uwierzył, że kiedyś usłyszy coś takiego na własne uszy.
— A ja bym nie uwierzył, że kiedyś coś takiego powiem.
— Naprawdę nie chce pan się ze mną zmierzyć? Kończę whisky i odstawiam szklankę na bar.
— Trzymaj się, Mały Joe — mówię i ruszam do drzwi. - Jeszcze tylko jeden drobiazg — mówi Mały Joe. Odwracam się. Mały Joe odszedł o krok od baru, obie ręce ma na widoku.
— Nie mogę pana zmusić do pojedynku, panie Washburn, ale zawarłem pewien zakład w sprawie tego pańskiego kapelusza.
— Słyszałem.
— I dlatego, mimo że jest mi z tego powodu niewymownie przykro, musze go mieć.
Stałem naprzeciwko niego nic nie mówiąc.
— Panie Washburn — mówi Mały Joe — nie ma co tak stać i patrzeć. Niech mi pan da ten kapelusz albo próbuje szczęścia.
Zdejmuje kapelusz, ocieram go o rękaw i puszczam w jego stronę. Łapie go nie spuszczając ze mnie oka.
— Niech mnie diabli — mówi.
— Trzymaj się, Mały Joe — mówię i wychodzą z saloonu.
Przed saloonem zebrała się gromadka gapiów. Stali i czekali rozmawiając przyciszonymi głosami. Drzwi saloonu rozchylają się i wychodzi przez nie wysoki, chudy mężczyzna z gołą głową. Na prawym udzie ma przypiętą czterdziestka czwórko i wygląda, jakby umiał się nią posługiwać. Ale nie skorzystał z tej umiejętności.
Pod uważnym wzrokiem tłumu Washburn odwiązuje swojego konia, dosiada go i zwraca w strono mostu. Drzwi saloonu rozchylają się ponownie. Wychodzi przez nie niski, przysadzisty mężczyzna o twardych rysach, trzymając w ręku zniszczony kapelusz. Patrzy na odjeżdżającego mężczyznę.
Washburn daje ostrogę koniowi, który waha się przez chwile, a potem wchodzi na kamienny most. Trzeba stale przynaglać konia, żeby wszedł po pochyłej żwirowej powierzchni do połowy mostu. Tutaj Washburn zatrzymuje konia albo pozwala mu stanąć. Siedzi w najwyższym punkcie krzywizny mostu, w przejściu miedzy dwoma światami, ale nie patrzy na żaden z nich. Wyciąga raka, żeby poprawić rondo kapelusza i ze zdziwieniem stwierdza, że jest z gołą głową. Drapie się z rozmysłem w czoło, jak człowiek, któremu się nigdzie nie śpieszy. Potem zawraca konia i zjeżdża z powrotem do Brinstone.
Tłum obserwuje zbliżającego się Washburna. Ludzie stoją w milczeniu, bez ruchu. Potem, zrozumiawszy, co się tu będzie za chwile działo, rozbiegają się szukając ukrycia za wozami i korytami z wodą, kucają za workami.
Na zakurzonej ulicy zostaje tylko Mały Joe Potter. Przygląda się, jak Washburn zsiada, odpędza konia z linii ognia i wolno kroczy w jego stronę.
— Hej, Washburn! — woła Mały Joe. - Wrócił pan po kapelusz?
Washburn obnaża zęby w uśmiechu i potrząsa głową.
— Nie, Mały Joe, wróciłem, bo to jest nasz taniec.
Obaj wybuchają śmiechem, jakby to był jakiś znakomity dowcip. Potem, nagle, obaj Biegają po broń. Ogłuszający huk ich czterdziestek czwórek przetacza się przez miasteczko. Dym i kurz przesłaniają pojedynkowiczów.
Dym rozwiewa się. Obaj mężczyźni stoją. Broń Małego Joe skierowana jest w dół. Chce ją okręcić na palcu i patrzy, jak rewolwer wypada mu z dłoni. Potem sam osuwa się na ziemie.
Washburn chowa broń, podchodzi do Małego Joe, przyklęka i unosi jego głowę.
— Niech to diabli — mówi Mały Joe — to był krótki taniec, co, panie Washburn?
— Za krótki — odpowiada Washburn. - Przykro mi, Joe…
Ale Mały Joe już tego nie słyszy. Oczy zaszły mu mgłą, ciało znieruchomiało. Krew sączy się z dwóch dziur w piersi i wycieka na piasek z dwóch dużych ran wylotowych w plecach.
Washburn wstaje, podnosi swój kapelusz, otrzepuje go, zakłada na głowę. Podchodzi do swojego konia. Ludzie wychodzą z ukrycia, słychać gwar rozmów. Washburn wkłada jedną nogę w strzemię, zaczyna wsiadać.
W tym momencie odzywa się drżący, cienki głos:
— Hej, Washburn, broń się!
Washburn z twarzą nagle stężałą obraca się na pięcie, żeby uwolnić prawą raka i jednocześnie zejść z linii strzału. Nawet w tej nieprawdopodobnej pozycji udaje mu się wyciągnąć rewolwer i odwrócić twarz do piegowatego chłopaka, który stoi w odległości dziesięciu jardów z wymierzoną bronią i strzela.
W głowie Washburna wybucha słońce, słyszy rżenie swojego konia, zapada się przez piaszczystą podłogę świata, kule biją w jego ciało z odgłosem rzeźnickiego tasaka uderzającego na płask ćwiartko wołowiny. Świat się rozpada, maszyna do robienia obrazów zostaje rozbita, oczy jak strzaskane soczewki odbijają nagłą zagłado świata. Jeszcze rozbłysk czerwonego światła jak ostatnie ostrzeżenie i już tylko czerń.
Widz i aktor w jednej osobie patrzy jeszcze przez chwila na ciemny ekran, poprawia się w fotelu, pociera podbródek. Wygląda na człowieka, którego coś droczy. W końcu mu się odbija. Wyciąga rękę i wyłącza ekran.
Przełożył Lech Jęczmyk
Ochrona
W przyszłym tygodniu samolot rozbije się w Birmie, ale nie powinno mi to zaszkodzić w Nowym Jorku. A figsy w żaden sposób nie mogą zrobić mi krzywdy. Nie mogą, bo drzwi od szafy są zamknięte. Jedyny prawdziwy problem stanowi lesnerowanie. Nie mogę lesnerować. W żadnym przypadku. Możecie sobie wyobrazić, jak mi to przeszkadza. A w dodatku wydaje mi się, że porządnie się przeziębiłem.
Cała rzecz zaczęła się siódmego listopada wieczorem. Szedłem Broadwayem do baru Bakera. Zdałem tego dnia trudny egzamin z fizyki i byłem w dobrym humorze. W kieszeni brzęczało mi pięć monet, trzy klucze i pudełko zapałek. Żeby obraz był pełny, trzeba dodać, że wiał północno-zachodni wiatr z szybkością pięciu mil na godzinę, Wenus wschodziła, a Księżyc był niewątpliwie pełny. Z faktów tych możecie wyciągnąć swoje własne wnioski.
Doszedłem do rogu Dziewięćdziesiątej Ósmej Ulicy i zacząłem przechodzić przez jezdnię. Kiedy zszedłem z krawężnika, ktoś wrzasnął do mnie:
— Ciężarówka! Uważaj na ciężarówkę!
Odskoczyłem i rozejrzałem się szybko wokół. Nie było niczego widać w pobliżu. Po upływie całej sekundy ciężarówka ścięła róg na dwóch kołach i nie zważając na czerwone światło pomknęła w stronę Broadwayu.
Gdyby nie ostrzeżenie, uderzyłaby z pewnością we mnie. Słyszeliście już podobne historie, prawda? O dziwnym głosie, jaki ostrzegł ciocię Minnie, by nie wchodziła do windy, która po chwili rzeczywiście runęła w dół. Albo o takim, co powiedział wujkowi Joe, by nie płynął”Titanikiem”.
Na tym zwykle taka historia się kończy. Bardzo bym chciał, by z moją było podobnie.
— Dziękuję, przyjacielu — powiedziałem i rozejrzałem się powtórnie wokół. Oprócz mnie na ulicy nie było nikogo.
— Czy nadal mnie słyszysz? — zapytał głos.
— Jasne — obróciłem się i popatrzyłem podejrzliwie na zamknięte okna mieszkań u góry. - Ale gdzie, do diabła, jesteś?
— Gronish — odpowiedział głos. - Czy to odnośnik? Wskaźnik załamywania się światła. Stworzenie niematerialne. Cień wie. Czy wybrałem właściwie?
— Jesteś niewidzialny? — zaryzykowałem.
— Właśnie.
— Ale k i m jesteś?
— Jestem dergiem waliduzjańskim.
— Czym?
— Jestem — otwórz usta trochę szerzej. - Teraz zastanówmy się. Jestem Duchem Przyszłych Świąt. Stworem z Czarnej Laguny. Narzeczoną Frankensteina. Jestem…
— Poczekaj — przerwałem — czy starasz się mi powiedzieć, że jesteś duchem lub stworzeniem z innej planety? — Właśnie, właśnie — odpowiedział derg.
Oczywiście. Teraz wszystko było zupełnie jasne. Każdy dureń mógł zrozumieć, że głos należał do kogoś z innej planety. Był on niewidzialny na Ziemi, ale jego nadzwyczajne zmysły wyczuły niebezpieczeństwo i zdążyły mnie ostrzec.