Na statku zapanowało tedy coś na kształt rozejmu.
Szarka piastowała pod pokładem jadziołka, książę z towarzyszami siedział na górze, pod czujnym wzrokiem rybaków, a Twardokęsek pałętał się to w tę, to w tamtą stronę, na przemian usiłując drzemać w ładowni i rzygać.
Za to Szarka miała się nadspodziewanie dobrze. Rozpakowała zapasy na drogę i za każdym razem, jak dolewała sobie wina, zbójca gnał na pokład i wyrzygiwał wnętrzności. Z początku podejrzewał, że, jak wszystkie baby złośliwa i wredna, odgrywa się na nim za wczorajsze zaloty. Potem jednak poznał, iż jeśli istotnie była rozjątrzona, to nie na niego, bo o niego ani dbała, ale że to raczej książątko dopiekło jej do żywego. Gdy ją Twardokęsek o to nieopatrznie zagadnął, zasyczała tylko niczym urażona kotka. I więcej jej Twardokęsek nie wypytywał.
Nie, nie był ciekaw, skąd pochodzi. Zbyt wielu ludzi przewinęło się podczas ostatnich lat przez zbójeckie obozowisko i wówczas, na statku płynącym przez Kanał Sandalyi, Twardokęsek sądził, że widział już wszystko. Zbiegłych ze świątyni mnichów, zbójrycerzy, którzy przegrali w karty ojcowiznę, dezerterów ze wszystkich armii Krain Wewnętrznego Morza, powroźników, co spalili więcej pańskich dworców niż wiedźm, servenedyjskie wojowniczki wyżerające na pobojowisku wątroby dogorywających wrogów, a nawet obłąkanego derwisza, który podawał się za nowe wcielenie Bad Bidmone Od Jabłoni. Póki nie pchali nosa w sprawy Twardokęska, nie dociekał ani ich prawdziwych imion, ani zdarzeń, które cisnęły ich pomiędzy kompanię na Przełęczy Zdechłej Krowy. I tak wszyscy byli jednacy.
Czy Szarka z jej dwoma mieczami, zawojem norhemnów na twarzy i porachunkami z żalnickim księciem mogła zadziwić kogoś, kogo kochankami były niegdyś trzy bliźniacze siostry z sekty skalmierskich dusicieli, grasujące z kompanią na gościńcu i odkładające grosz na własną anakondę?
Nie mówili ze sobą wiele, zaś złe drzemało na belce, z rzadka tylko uchylając złowrogie żółte oczy. Pod wieczór Szarka wyczesała gęstym zgrzebłem futro skrzydłonia i starannie obejrzała poduszki łap. Posłusznie znosił jej wysiłki, potem jednak natychmiast wytarzał się w kupce słomy, którą mu przeznaczono na legowisko.
– Niecierpliwi się – wyjaśniła kobieta. – Od dawna nie rozkładał skrzydeł i nie lubi morza.
Zbójca słyszał, że skrzydłonie żyły dawniej w Łysogórach, lecz wybito je co do nogi i przetrwały jedynie pojedyncze sztuki hodowane przez norhemnów. Niosły zagląda: żaden mur nie mógł ich powstrzymać. Kiedyś, nim upadło władztwo Vadiioneda w Górach Żmijowych, Kopieniccy z trudem tylko bronili górskich przełęczy. Potem i to się skończyło. Prawie co rok norhemni uderzali na Krainy Wewnętrznego Morza, ziemię bez litości pustoszyli, ludzi brali w niewolę. Na szczęście coraz rzadziej widywano w ich hordach skrzydłonie. Zbójca słyszał, że wytrzebiła je jakaś zaraza.
– Aż dziwota, żeś go norhemnom wykradła – mruknął.
– Nie wykradłam – odparła, wybierając źdźbła z grzywy zwierzęcia.
– Skąd więc…?
– Byłam na stepie – wyjaśniła niechętnie – i mało co z pragnienia nie zdechłam, kiedy go skądś jadziołek przygnał. Wolałabym konia, ale ten nie dość, że sam za mną łazi, to konie dwa dobre już rozszarpał. Zębiska ma ostre.
Twardokęsek pamiętał, co o skrzydłoniach gadano: że sam sobie pono jeźdźca wybiera, raz zaś obrawszy, do śmierci przy nim zostaje. No, i to się może przytrafić, pomyślał cierpko, strach, ile niebezpieczeństw na wędrowca po gościńcach czyha. Zwłaszcza na dziewkę, co się sama po świecie włóczy.
O zmierzchu Szarka wyszła na pokład i rzuciła jadziołka w powietrze. Kapłan uczynił znak odpędzający nieszczęście, zaś stwór zatoczył nad statkiem kilka kręgów, za każdym razem nieznacznie obniżając lot nad przelęknionym klechą.
– Zgiń, przepadnij, zmoro przeklęta! – mruczał pod nosem kapłan, obrzucając dziewczynę nieprzychylnymi spojrzeniami.
Niebo ciemniało powoli. Z zachodu płynęła ławica latających ryb; niespokojne, wyskakiwały wysoko i kilka już trzepotało się na pokładzie. Twardokęsek oblizał spieczone wargi. O świcie mieli przybić do brzegu. Nareszcie.
Szarka tkwiła przy burcie i patrzyła na wschód. Nikt się do niej za bardzo nie przysuwał. Kapłan raz po raz czynił znak odpędzający zło i mamrotał coś o kurewstwie, plugastwie i sromocie. Żalnicki książę, owinięty łaciatym płaszczem z koźlej skóry, drzemał albo drzemkę udawał. Szpakowaty najemnik majstrował z zacięciem przy podeszwie. Takoż i rybacy, dając niezawodny znak rozsądku i przezorności, tylko ukradkiem spoglądali ku dziewczynie. Twardokęsek się temu za bardzo nie dziwował, bowiem obręcz dri deonema nosili zazwyczaj niepośledni szubrawcy. Wciąż jeszcze po Tragance straszono dzieciaki jednym z kochanków bogini, od ulubionego zajęcia zwanym Falownikiem.
Jedynie szyper, gwoli urzędu i wieku ku owej powinności najsposobniejszy, podszedł do dziewczyny i drapiąc się niespokojnie pod pachą, zagaił:
– Wiatr ustał. Nie odwróciła się.
– Będzie sztorm – oznajmiła.
– Czas sztormów już przeszedł – w jego głosie dźwięczał strach.
W głowie zbójcy zakiełkowało nieprzyjemne podejrzenie.
– Jakby coś w sztormie szło – ciągnęła. – I ku nam go popychało.
– Sandalya rozplotła warkocz – wyszeptał bezdźwięcznie Twardokęsek.
Zbójca nie wiedział, co stało się zarzewiem sporu pomiędzy Sandalya i Zaraźnicą, a po prawdzie to nikt już pomnieć tego nie potrafił. Pamiętano tyle, że ongiś szalona boginka Kanału obróciła w ruinę jaskinie Fei Flisyon. Uczyniwszy to, powróciła do swych ogrodów w północnych cieśninach, kędy prowadził stary kupiecki szlak. Odtąd też poczęła ścigać żeglarzy sztormami, jej pieśni stały się posępne i zwiastowały rychłą zgubę, zaś zaniedbane ogrody rozrosły się potężnie i pokryły powierzchnię splątanymi kłączami, więżąc niejeden statek. Cieśniny opustoszały. Kupcy woleli płynąć południowym przejściem, przedkładając niebezpieczeństwa mielizn nad furię obłąkanej boginki.
Jednak co jakiś czas szaleństwo Sandalyi wzbierało. Rozplatała wtedy warkocz sztormów i pustoszyła brzegi Traganki albo chwytała w uścisk huraganu zabłąkane na Kanale statki. Z tych jeno potrzaskane stępki na brzegu widywano.
Spojrzenia bezwiednie wędrowały ku obręczy na głowie Szarki, jakby poławiacze wierzyli, że zaraz wezwie pomocy Fei Flisyon i cudownym sposobem uniesie statek z morza. Lecz dziewczyna trwała w bezruchu, zwrócona twarzą ku nadciągającemu sztormowi. Oczy miała szeroko rozwarte, zdumione.
– Pani – szyper nieśmiało dotknął jej ramienia. – Pani…
Wówczas, bez ostrzeżenia, otoczyła ich pierwsza fala sztormu. Gwałtowny podmuch wichru cisnął statkiem i w jednej chwili porwał żagiel. Morze rozkołysało się gwałtownie, tworząc potężny, spieniony wir, który ich zagarnął i począł bezładnie miotać statkiem. Znienacka wszystko pociemniało. Potężna fala przewaliła się ponad zbójcą, wycisnęła dech z piersi. A za nią przyszła następna, i jeszcze jedna. Szyper krzyczał coś, jego głos niknął w łoskocie wichury i przelewającej się przez pokład wody. Obok Twardokęska bom uderzył jednego z poławiaczy w pierś i zepchnął w wodę.
Statek jęczał. Nie, właściwie zbójca niewiele słyszał, raczej od palców stóp aż po końce włosów wyczuwał przenikliwe skrzypienie, jakby statek zaczął opłakiwać własną śmierć.
Pomimo zawodzenia wichru i fal była to jedna z owych martwych chwil, gdy świat jest mały i nieruchomy, a Twardokęsek tkwił w niej, z całych sił uczepiony burty, wyraźnie słysząc własny, zadyszany od strachu oddech. I wiedział, że w żadnym razie nie ocaleją, gdyż Sandalya nigdy nie wypuściła wolno statku płynącego od strony Traganki.
Nie pamiętał później, jak długo trwał sztorm. Gdy oprzytomniał, ujrzał Szarkę tulącą łeb skrzydłonia. Podniósł się z klęczek, stanął na miękkich kolanach i potoczył wzrokiem po pokładzie. Dwóch rybaków zmyło za burtę, lecz nie dbał o nich, reszta natomiast wydawała się mniej lub bardziej przytomna. Prócz kapłana, który skowycząc obejmował zakrwawioną głowę, ale też zaczynał dochodzić do siebie. Szyper tkwił przy okaleczonym sterze. Zbójca widział jedynie jego przygarbione plecy i ręce, zbielałe od wysiłku, poznaczone węzłami żył.