Выбрать главу

Ciężkie, nabrzmiałe od sinych chmur niebo zdawało się napierać na strzaskany maszt. Powierzchni wody nie burzyła ni pojedyncza fala, cień ptaka, grzbiet ryby, lecz statek nieustannie posuwał się naprzód, wiedziony czymś, co napełniało Twardokęska grozą.

Szarka wykręciła wodę z włosów. Tętnienie kropel po pokładzie wyrwało ich z odrętwienia.

– Jesteśmy w prądzie – szyper odezwał się głosem człowieka, który stracił nadzieję. – Sandalya pędzi nas wprost do swych ogrodów.

– Trza mnie było słuchać! Trza było zawczasu tę przeklętnicę obmierzłą zaszlachtować! – wykrzyknął uczepiony ułamka masztu kapłan. – Toż ona na nas nieszczęście sprowadza! I owa obręcz, co ją na łbie nosi, zaprzaństwa i kurewstwa wszelakiego znak dowodny!

Rosły, rudowłosy rybak obrócił się ku niemu niespiesznie i z zamachu trzasnął w gębę. Kapłan zawył, z nosa puściła mu się krew.

Prąd unoszący statek zwolnił wyraźnie. W powietrzu gęstniała delikatna, grafitowa mgła.

Coś z chrzęstem otarło się o kadłub.

Rybacy poczęli kolejno opadać na kolana, unosząc dłonie w błagalnym geście i odmawiając głośno litanię do Fei Flisyon.

– Od niespodziewanej śmierci na morzu obroń nas, matko wysp nieprzeliczonych… – usłyszał Twardokęsek.

Statek napotkał kolejną przeszkodę, zatrzymał się, szarpnął i popłynął dalej. Książę wskazał niewyraźne kontury unoszących się na powierzchni wody roślin, zrazu nielicznych, potem zaś coraz gęstszych i coraz potężniejszych.

– Nadciągają – głucho powiedział szyper.

Statek raz po raz wiązł w gąszczu podwodnych roślin, których grube gałęzie zdawały się jak żywe zaciskać wokół kadłuba.

Mimo mgły Twardokęsek dostrzegał majaczące po obu burtach wraki.

– Nie powinienem pozwolić ci wsiąść na ten przeklęty statek, synu – rzekł Przemęka.

Żalnicki książę położył dłoń na jego ramieniu w milczącym geście wybaczenia, zaufania i zbójca sam nie pojmował, czego jeszcze. Obaj zdawali się opanowani, nie tyle spokojni, ile właśnie opanowani. Odlegli ową nieuchwytną obcością szlachetnie urodzonych panów, którzy są zbyt wyniośli, by płakać, i zdychają bez słowa skargi.

Nienawidził ich. W jednej chwili Twardokęsek znów stał się umorusanym, wygłodzonym dzieciakiem, na kształt wszy uwieszonym matczynej spódnicy, i patrzył, jak przejeżdżają przez wioskę w rok najazdu barbarzyńskich norhemnów. Pamiętał ich konie o smukłych, kształtnych pęcinach i szlachetnych łbach, jakże odmienne od spracowanych wioskowych chabet, którymi wzgardzili nawet norhemni, i pamiętał, jak pięknie dźwięczały podkowy na kamiennej ścieżce, gdy odjeżdżali.

Potem nadeszła zima, długa i śnieżna, podczas której poznał smak mąki z dębowej kory i wywaru ze starej skóry. Wielu umarło, a człowiek nie umiera łatwo z głodu. W pewien mroźny poranek matka Twardokęska nie wstała z łóżka. Zawlókł ją do drewutni. Śnieg zasypał podwórze, a on był niewielki, więc zajęło mu to całe przedpołudnie. Nim minął tydzień, pokonał tą drogę ponownie, z kociołkiem i nożem do mięsa. Jak nakazywał zwyczaj, matka miała trzy noże, jeden do chleba, drugi do mięsa, trzeci do innych rzeczy i bardzo pilnowała, aby ich nie mieszać. Więc nie mieszał i mówił do niej. Wybacz, matko, najważniejsze, żeby przeżyć, a ty jesteś martwa i żyjesz tylko tyle, ile ja.

To była długa zima. Kiedy minęła, Twardokęsek powędrował na Przełęcz Zdechłej Krowy. Odpędzano go kijami, lecz wracał za każdym razem. Aż wreszcie nie mogli już go odpędzić.

Nie pamiętał przecież jej twarzy i nie pojmował, dlaczego przypomniał sobie o niej w ogrodach Sandalyi. Zbójca wzdrygnął się z nagła, jak kundel pod strugą po – myj. Zbyt odległy ból, dawno zapomniana nienawiść. Przestraszyły go.

Rybacy miarowo mamrotali modlitwy, jałowe i daremne. Kapłan przykucnął, nadal ściskając resztki masztu, z ust spływała mu cienka strużka krwi. Żalnicki wygnaniec i Przemęka natomiast tkwili na rufie i z godnością wpatrywali się w grafitową mgłę.

Twardokęsek zaśmiał się sucho.

Książę spojrzał na niego, jakby dopiero wtedy dostrzegł, że jeszcze żyją; spojrzenie szarych oczu było obojętne i odległe.

W dole, na powierzchni morza, rośliny wiły się niczym tłuste, bezgłowe robaki.

Śpiew Sandalyi nadciągnął jak pierwszy, słaby podmuch wiatru. Przejmująca, pojedyncza nuta z pogranicza bólu wciągała statek coraz głębiej w mgłę i skłębione wodorosty. Książę powoli opuścił dłoń na głowicę Sorgo, potężnego, oburęcznego miecza żalnickich panów.

Szarka odsunęła skrzydłonia i wyprostowała się. Na jej oblepionej mokrymi włosami twarzy malowała się udręka. Uczyniła szybki, przeczący gest w kierunku księcia i jego miecza.

– Zabijałem już wcześniej – odpowiedział. Nie podkreślał słów, lecz każde potoczyło się jak osobny, owalny kamyczek.

– Ja również. I nie tylko mieczem – rzekła.

– Dlaczego? – spytał cicho. – Dlaczego?

– Czy teraz – z gorzkim uśmiechem potoczyła ręką – czy teraz czas i miejsce, by o tym mówić?

Zbójca znów się zaśmiał, spoglądając na tych dwoje głupców, spierających się, które pierwsze stawi czoło bogince w jej żywiole. Niech więc będzie i tak, myślał, zaś przenikliwa, rozedrgana pieśń szeptała do niego o śmierci.

Głos Sandalyi potężniał. Wpływali weń niby w coraz głębszy cień lasu.

Poławiacze zaprzestali litanii, lecz nadal klęczeli. Pięciu wysokich ryżobrodych mężczyzn o grubych dłoniach i brązowej, spieczonej skórze, której nigdy nie opuszczał zapach morza, o włosach poprzetykanych siwizną. Zbyt starych, by na kupieckim statku ruszyć ku Skalmierzowi czy na Pomort, lecz wciąż wystarczająco krzepkich, by wypływać na połów. Twardokęsek przelotnie zastanowił się nad podobieństwem ich twarzy, pobielałych i wyostrzonych od grozy – tej przeżytej i tej przeczuwanej. Zapewne byli spokrewnieni i stracili tego dnia dwóch spośród siebie, braci, synów, nie wiedział.

Szarka nie czekała. Łagodnie odsunęła klęczącego szypra i stanęła na dziobie. Kłąb grafitowej mgły ogarnął ją, lecz smuga włosów przebiła się przez ćmę jak długa, złotoruda witka. I kiedy napłynął kolejny kłąb mgły wraz z silniejszą falą śpiewu boginki, Szarka także zaczęła śpiewać. Jej głos wzbił się ponad pieśń Sandalyi, przejrzysty, odległy.

Jak opisać tamte dwie pieśni, które zabrzmiały w miejscu zatracenia? Sandalya śpiewała swoje szaleństwo, ściągając na nich mrok i zagładę, pożądanie ostrego żelaza w sercu, śmierci wśród oślizgłych, chłodnych łodyg wodorostów. Zbójca widział, jak jego własna dłoń powoli skrada się ku wbitemu w pokład rybackiemu nożowi i niewiele, jakże niewiele brakowało, by uległ pokusie, gdyż wszystkie nienawiści, wszystkie udręki jego małego, parszywego życia zlatywały się do pieśni Sandalyi.

Osnowę pieśni Szarki stanowił smutek, kryształowa, jasna rozpacz i tęsknota – nieskończona, gdyż daremna. Pośród odłamków wioseł, resztek masztu, w ciemnej, grafitowej mgle opłakiwała niezrozumiałą dla Twardokęska stratę.

Pieśń Sandalyi umilkła i grafitowa mgła rozwiała się nieco. Twardokęsek podniósł wzrok i zdjął go lęk, gdyż ujrzał nadciągającą ku nim wyniosłą falę. Szarka także ją dostrzegła, lecz nie przestała śpiewać, doprowadziła melodię do ostatniej nuty i ostatniego słowa. Wówczas fala zawisła nad dziobem statku i opadła blisko, o wyciągnięcie ręki.