Na jej szczycie, w brunatnych i mlecznych smugach piany stała Sandalya w przykrótkiej tuniczce z gnijących wodorostów. Na jej ramieniu spoczywał warkocz sztormów, spleciony z włosów szarych, niebieskich, zielonych, granatowych i czarnych.
– Śpiewałaś! – odezwała się przejmującym i w owej chwili pełnym wyrzutu głosem. – Przywołałaś mnie pieśnią, zapewne nie bez przyczyny.
– Byś pozwoliła nam odejść.
– Nielicha to prośba – niechętnie odparła Sandalya. – Nielicha, a raczej zuchwała, zważywszy, skąd przypływasz i czyj nosisz znak. Nie ma przyjaźni pomiędzy mną i Feą Flisyon z Traganki, a także pomiędzy mną i tymi, którzy jej służą. Na darmo więc przywołałaś mnie pieśnią.
– Przywołałam cię – spokojnie rzekła Szarka – ponieważ mój smutek dorównuje twojemu i nie powinno być między nami waśni. Pozwól nam przejść, przedksiężycowa. Nie służę nikomu prócz siebie.
Boginka zaśmiała się szyderczo, okręciła na spienionym grzbiecie fali i znów zaśmiała.
– Przywoływałaś mnie poprzez wodę i poprzez zapomniane imiona z odległych miejsc, ale cóż stąd? – zaśpiewała. – Cóż mi po twojej pieśni, cóż mi do twojej straty? Słuchałam, bo on też miał ów nieokiełznany ogień we włosach; ten, którego obręcz nosisz. Skąd u ciebie podobny ogień, śmiertelna?
– Po Iskrze, od której pochodzę – odpowiedziała Szarka.
Brwi Sandalyi, wąskie, ciemne smugi na seledynowym czole, zmarszczyły się, nadając twarzy wyraz zatroskanego dziecka.
– Więc powinni cię raczej zabić – rzekła.
– Wielu próbowało – stwierdziła Szarka z odległymi nutami smutku w głosie. – I więcej jeszcze zginęło za przyczyną tych, którzy próbowali. Nie ma we mnie pragnienia twej śmierci, przedksiężycowa, lecz moja strata jest większa od twojej. Nie masz prawa mnie zatrzymywać. Zapłaciłam. Za przejście przez twoje ogrody także zapłaciłam.
Woda pod stopami boginki zasyczała gniewnie, spieniła się, spotężniała i wydęła wysoko nad statkiem. Zielone źrenice Sandały! zmętniały. Twardokęsek wzdrygnął się. Bał się, że zagniewana Sandalya przykryje ich falą.
Nie widział nic, prócz pleców Szarki, smugi włosów na mokrym, ciemnym kubraku, dwóch mieczy i błękitnego, cichego skrzydłonia u jej stóp. Gdy Sandalya znów przemówiła, jej oczy były przytomne i łagodne jak wieczorna bryza, jak jesienny zmierzch.
– Zapomniałam – wyszeptała boginka. – Tak wiele zapomniałam, prawda? Więc teraz twój smutek, twoja strata… – urwała.
– Dobrze więc – podjęła po chwili – uznaję twoją tęsknotę. Co do straty zaś, ostrzegam cię przed znakiem, który nosisz na czole, gdyż nie jest prawdą, że płaci się raz. Płaci się raz i drugi, a potem na nowo i bez końca.
Zbójca nie dosłyszał słów Szarki.
– Przyjmij ode mnie ostrzeżenie. W podzięce za pieśń. Gdyż jakże możesz wiedzieć, komu służysz, śmiertelna?
Fala przybliżyła się jeszcze bardziej do statku. Boginka pochyliła się nisko nad dziewczyną i zajrzała w jej oblicze. Szarka powoli zdjęła rękawicę z jeleniej skóry i wyciągnęła rękę. Na chwilę te dwie dłonie, wąskie niczym dwa bliźniacze liście turzycy, zetknęły się. Później fala cofnęła z szumem, unosząc boginkę i kłęby grafitowej mgły. W górze, na czerwonym, południowym nieboskłonie znów świeciły gwiazdy, a ciszy nie mąciło nic prócz śpiewu latających ryb. Zbójca zrozumiał, że ocaleli.
– Jestem znużona, potwornie znużona – powiedziała Szarka, nie do Twardokęska i nie do szypra nawet, lecz do żalnickiego księcia – i dzisiejszej nocy potrzebuję światła gwiazd, więc zostanę na pokładzie.
– Nie będziemy o to walczyć – odparł bardzo cicho, usuwając się z rufy. Twardokęsek odgadł, że on również pamięta przejmujący smutek jej pieśni.
Książę pociągnął za sobą najemnika i poszli wylewać wodę spod pokładu. Szarka, ciężko wsparta na grzbiecie skrzydłonia, przeszła na rufę i zwinęła się na nagich, mokrych deskach. Błękitnoskrzydły wierzchowiec, mrucząc, przytulił się do jej pleców.
Wiatr łagodnie popychał potrzaskany statek ku brzegom i Twardokęsek czuł, że nie napotkają dalszych niebezpieczeństw. Dumał nad tym, co się zdarzyło, najbardziej zaś nad niepojętymi słowami boginki, że Szarka powinna zostać zgładzona z powodu koloru jej włosów i za przyczyną Iskry, o której nigdy wcześniej nie słyszał.
Poprzysiągł sobie, że opuści ją jak najszybciej.
Leżała nieruchomo, lecz kiedy chciał dołączyć do pracujących w ładowni, zatrzymała go, mówiąc:
– Masz zostać przy mnie, Twardokęsek, i opowiedzieć, co wiesz o… – zająknęła się – o żalnickim księciu.
Zbójca skrzywił się niechętnie. Nie lubił mówić i zazwyczaj mówił mało lub wcale. Kiedy jednak dojrzał, jak kapłan zaczyna im się chyłkiem przysłuchiwać, zeźlił się niepomiernie.
– Jedno to wielkie było kurewstwo, owo żalnickie władztwo – zaczął zgryźliwie. – Kurewstwo, grabież i sromota. Zawdy się nad inne nacje wynosili, z nikim w przyjaźni nie żyli. Toż jak nas tu, w Górach Żmijowych, zwierzołacy prześladowali, to Żalniccy jeszcze i sami się na nas wyprawiali. Krucjaty, kurwi synowie, czynili.
– Boście zaprzańcy! – nie zdzierżył kapłan. – Bogom przeciwni! Plemię psie obmierzłe! Was nawet bóg odstąpił. Na wygnanie iść raczej wolał, niźli dalej was cierpieć.
– Ale zakon ze sobą zabrał! – triumfalnie obwieścił Twardokęsek. – Nie zostawił, by z psami pospółek do księżyca wyli, jako Bad Bidmone ze swymi kapłanami uczyniła. A u was na gębie skąd blizny? Nie po znakach w jej świątyni kłutych? Wyście kapłan, człek godny, tedy mi rzeknijcie, gdzie się Bad Bidmone ukryła? I czemuż was ze sobą nie zabrała? Hę?
Kapłan posiniał, blizny mu krwią nabiegły.
– Tedy cicho siedźcie! – zaśmiał się zbójca. – Jako rzekłem, zawdy źle się tam działo, ale kiedy stary kniaź nastał, co go teraz Smardzem zowią, to Żalniki do reszty w świńskim łajnie ugrzęzły. Bo to, widzicie, umyślił sobie kniaź, że jak my tu wszyscy jedną mową gadamy, trza nas pod jeden knut spędzić. Imperium mu się roiło, a ichniejsza bogini, Bad Bidmone, jeszcze mu w tym bębenka podbijała. Rychło się Smardz z sinoborskim kniaziem Krobakiem, co po drugiej stronie Wewnętrznego Morza siedzi, sprzymierzył, a wedle tego przymierza Krobak mu dziewkę własną za żonę przysłał. Wywianował ją należycie, trzy galeoty za nią przyszły, suto dobrem wyładowane. Smardz traktaty opieczętował, weselisko huczne odprawiono. Potem galeoty nazad odpłynęły, a po kraju słuch poszedł, że żalnicki pan żonę w wieży zamknąć kazał.
– Bo się z nieprzyjaciółmi zmawiała! Ze Skalmierskimi, cośmy z nimi natenczas wojowali! – żachnął się kapłan. – Harda była, poganka, nikogo w powadze nie miała, ni kniazia, ni świątyni samej. Miast kądziel prząść, przeniewierstwa i zdrady się jęła. Jak po nią pachołkowie przyszli, topór ze ściany chwyciła. Nic jej było męża zbrojnego rozszczepić, przeklętnicy!
– Widać rozumna była niewiasta – mruknął zbójca. – Wam się podówczas trzeba było ze Skalmierskimi układać, jeno nikt tego Smardzowi rzec nie śmiał. Z wiosną żona mu zległa. Dziedzica już lada dzień wyglądano, tedy jej nieco pofolgował, do niewieścich komnat wrócić zezwolił. I tu się Smardz przeliczył. Choć brzemienna, przecie to była wyspiarka, Krobakowa dziewka. Podbuntowała pachołków, do ojca w skok poszła, że jeno po gościńcu furkotało. Ale przecie ją Smardz zgonił, do Uścieży zawlókł i tam mu się dziedzic rodził, onże sam sławetny nasz wygnaniec. A dziewka pomarła. Pono w połogu ją gorętwa zdusiła, ale mało kto temu dowierzał, a po cichu to i o truci – źnie prawiono.