– A bodajby was kurdziele zmogły! – warknął Kostropatka. – Jako pies zajadły przeciw prawdzie i sprawiedliwości szczekacie.
– Krobaka mało cholera nie zadusiła o to umorzenie córki – wzruszył ramionami Twardokęsek. – Wnet na zięcia uderzył. Smardz, od wszystkich jako locha psami opadnięty, układów jąć się musiał. Kniazia Krobaka o miłosierdzie błagać nad Cieśniny Wieprzy wyszedł. Bez jezdnych, tylko samowtór z dziecięciem owym po Krobakowej córze, co mu w pieluszkach kwiliło. I uładzili się jakoś.
– Wrócił się potem Smardz do stolicy. Syna do świątyni Bad Bidmone na wychowanie oddał i zaraz wici na nową wyprawę rozesłał. Ale wtenczas szlachta żalnicka okoniem stanęła. Rokosz zwołali, na Wilnickich Błoniach, i prosto w oczy kniaziowi rzekli, że oni są ludzia wolna, z dawien dawna w Żalnikach zasiedziała, że oni ceduły pergaminowe mają i przywileje, i nie kniaziowi, ale prawu są podlegli. A prawo jasno stanowi, że się bez ich zgody wypraw wojennych nie będzie zwoływać. Skoro więc kniaziowi na wojnę tak spieszno, niech sobie na nią jedzie, ale sam. Niesmaczne było Smardzowi owo posłanie i bardzo na nie zębami zgrzytał. Z pierwsza kasztelana wilnickiego zdrajcą okrzyknął i nim kasztelan na mękach sczezł, siepaczy przeciwko co znaczniejszym rokoszanom posłał.
– Tego już żalnickiej szlachcie nadto było! – zarechotał radośnie Twardokęsek. – Bo też trza wam wiedzieć, że żalnicka szlachta harda jest i nad podziw do warcholstwa skłonna. Nim się Smardz dobrze po zadku zdążył podrapać, wszystko, co żyło w Żalnikach, na koń siadało, grododzierżców kniaziowych tłukło i do Rdestnika gościńcem pędziło. Pod samą stolicą dwa hufy zaciężnych na szablach mu roznieśli, po wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza było dziwowisko i radocha. Cytadelę Smardzową z marszu wzięli, ale się tak tam okowitą popili, że im kniaź do kąciny umknąć zdołał. Przylgnęli przeto popod przybytkiem, miejsce święte uszanowali, a jakże, ani jednego jabłka ze świątynnego sadu nie oberwawszy. Tyle że nikogo prócz kapłanek za bramy nie puszczali, a i kapłankom na trakcie pod kapice zaglądali, czy u nich aby białogłowska natura. Aż mnie ciekawość spiera, co mężowskiemu plemieniu czynili – złośliwie spojrzał na kapłana.
– Z miesiąc tak popasali. Potem, zniszczenie okrutne w mieście poczyniwszy, z wolna się rozleźli, bo się żniwa na dobre rozpoczęły. Kniaź do pierwszych przymrozków nosa z kąciny wychylić się nie ośmielił. Gdy zaś wreszcie zeń wychynął, dziwnie spokorniał i więcej o wojnie nie gadał. Może mu na koniec bogini do rozumu przemówiła. A czas był najwyższy.
– I tyle byłoby ze Smardzowego imperium, gdyby się na koniec alchimiej nie wziął – zbójca podrapał się po brodzie. – Uwierzycie, jaka to po ludziach głupota? Samem na jarmarku takiego alchimika oglądał, co z jajecznego białka diamenty czynił. Wielce się temu dziwowano. W ćwierć dnia mu owe diamenty rozkupiono, magik tyli grosz zebrał, że na kamienicę w Spichrzy na Solnym Rynku starczy. Ale ledwo jego kobyła, alchimicka jej mać, rogatki minęła, wraz się owe diamenty prosto w jajeczne gluty obróciły. Takaż to i z owej alchimiej korzyść a pożytek.
– Wszakoż Smardz sobie umyślił, że mu alchimiczna sztuka prosto z siana złoto wyprząść dozwoli. Wprzódy się ludziska tylko natrząsali. Kniaź rozmaite wydrwigrosze do Rdestnika ściągał, wieżę im z czarnego kamienia pobudował, gdzie sztuki magiczne i srodze smrodliwe odprawiali. Miru to już wtedy kniaź żadnego po kraju nie miał. Nawet mieszczanie rdestniccy coraz bardziej przeciwko magikom się burzyli, szczególnie po tym, jak od owej alchimiej pół miasta z dymem poszło. Bogini kniazia do Uścieży wyprawiła, póki się wszystko nie utrzęsie. Dziewka tam była, Irga ją wołali, alchimiczka ze starej familiej, co się zawdy sekretnymi sztukami parała. I nim się księżyc odmienił, kniaź ową dziewkę durną do cna zbałamucił. Jedni gadają, że ślub z nią sekretny brał, inni, że za założnicę była, ninie to bez różnicy. Kazał jej alchimickie złoto w tyglach prażyć. Ale i w tym mu się nie poszczęściło, bo dziewka, choć srogo otumaniona, nie kwapiła się kruszcu szykować.
– Szlachta się żalnicka natenczas wcale nie pomału sposobiła kniazia gdzie po cichońku ubić, a syna jego na stolcu posadzić, stryja Jastrzębca mu do boku przydawszy. A Smardz też się gotowił. Do Wężymorda na Po – mort posłów odprawił, pomocy prosił, choć mu to Bad Bidmone srogo odradzała. Smardz już nikogo słuchał, nikomu dowierzał. Jeno Pomorców wyczekiwał. I przyleźli, a jakże, sam Wężymord ich prowadził. Ani się kto obejrzał, jak cały dworzec wyrżnęli, po sprawiedliwości… Smardzów syn na północ ubieżał, a Zarzyczkę, co ją z ową alchimiczka kniaź miał, nad Cieśniny Wieprzy Wężymord wywiózł – urwał i spojrzał na dziewczynę.
Szarka spała. Skulona przy błękitnoskrzydłym wierzchowcu, zwinięta w kłębek.
ROZDZIAŁ TRZECI
W lekkim, ciepłym deszczu dryfowali do brzegu. Statek posuwał się niezdarnie, popychany wiatrem, który był pożegnalnym podarunkiem od Sandalyi. Szarka spała, tylko jadziołek, przyczajony u jej stóp, bacznie toczył wokół miodowymi ślepiami. Płynęli w ławicy wielkich ryb, raz po raz wyskakiwały nad wodę po obu burtach. Zbójca nie pamiętał ich nazwy, ale wiedział, że co roku dążą w górę rzek, coraz wyżej poprzez Góry Żmijowe, by tam zdechnąć.
Nie dbał o złe wróżby. Umiał się o siebie zatroszczyć i pragnął jedynie jak najszybciej uwolnić się od grozy zalegającej na śliskich deskach pokładu.
O świcie statek ugrzązł na mieliźnie. Nie mogli nic uczynić, nie próbowali nawet. Na szczęście morze było spokojne, brzeg zaś bliski. Szarka powstała powoli, uczepiona szyi błękitnoskrzydłego wierzchowca.
– Daleko nas zniosło – odezwał się znużonym głosem szpakowaty. – Poznaję tamte skały. Krogulczy Grzebień. Okolica solarzy. Mają zwyczaj obrabowywać wraki.
– Przynieś juki, Twardokęsek – Szarka ocknęła się z otępienia.
Z wysiłkiem zarzuciła sakwy na skrzydłonia. Zwierzę odwróciło łeb i parsknęło z wyrzutem, lecz stało spokojnie. Książę dotknął ramienia szypra.
– Możecie iść z nami – powiedział. – Doprowadzimy was do traktu.
– Nie trza – strzyknął śliną. – Przylgniem na brzegu, a nie nas, jeno was tropić będą.
Twardokęsek nerwowo oblizał wargi. Przechodził już przez wybrzeże solarzy, tyle że zrazu go nie rozpoznał. Ludzie żyli tu nędznie ponad wszelkie wyobrażenie. Pamiętał jeszcze osadę przy trakcie, nocleg w ciemnej, zatęchłej chacie, rybną polewkę i dziewkę, która wsunęła się ukradkiem na jego posłanie; najchudsza polewka i najbrudniejsza dziewka, jakich doświadczył w życiu.
– Będą stali na każdej ścieżce do gościńca – rzekł chrapliwie. – Chłopstwo tu z rabunku żyje.
– I ja szedłem tędy zeszłej jesieni – skinął głową Prze – męka. – Są głodni, oblezą nas jak wszy żebrackie. Prędzej czy później napadną nas, będą szarpać, póki się nie przedrzemy na sam gościniec. Źle się stało, bardzo źle.
– Jest wszakoż ścieżynka – dodał po chwili namysłu. – Nie szlak, ale my nie możem zwlekać – zniżył głos. – Suchywilk nieufny jest i podejrzliwy, ani dnia czekać nie zechce, jeśli nie zjawimy się o umówionej porze. W złą godzinę wsiedliśmy na ten statek – dokończył głośniej – w gorszą jeszcze przybiliśmy do brzegu. Ścieżka szczytami idzie, nie będą nas ścigać. Albo niezbyt długo.
Zbójca popatrzył na niego spod opadających mu na twarz skołtunionych włosów. Znał góry, znał je tak dobrze, jak każdy, kto spędził trzy tuziny lat na Przełęczy Zdechłej Krowy i bywał już wcześniej w podobnych miejscach.