– Skalniak? – spytał sucho. – Czy inne plugastwo?
– Przyzywający – przytaknął Przemęka. – Pójdę pierwszy, potem Kostropatka. To jedyny sposób.
Jednak ani książę, ani Szarka nie zrozumieli i Twardo – kęskowi przypadło w udziale wyjaśnić, czym jest Skalniak. Wytłumaczył więc, nie pominąwszy i tego, że istnieje zapłata, stara i niezmienna. Jeden spośród tych, co wejdą na ścieżkę złego.
Książę nie wydawał się zaskoczony lub krył to zbyt dobrze. Choć bowiem w Żalnikach Skalniacy nie siedzieli, wiele innego zła się tam po dąbrowach lęgło, bobaków, mechszyc i prządek, ludzie więc do nagłej grozy przywykli. A groza jedna jest, pomyślał zbójca, jedna śmierć, sprośna tanecznica, choćby i od Skalnego, co w podziemne legowisko człeka przywabia.
– Gdzież ta ścieżka? – nieoczekiwanie odezwała się Szarka.
Stała nieco z boku, po części z powodu niechęci pozostałych, po części zaś z własnego wyboru. Szerokie rękawy nawilgłej seledynowej koszuli przylgnęły jej do ramion, krótka, wystrzępiona spódniczka lśniła srebrzystymi haftami norhemnów.
– Po co ci wiedzieć, dziewko? – opryskliwie spytał kapłan. – Dość już ściągnęłaś nieszczęść, idź swoją drogą. Masz skrzydłonia, nie musisz się strachać solarzy.
– Nie jest łatwo go w powietrzu poskromić. – Włożyła nabijany żelazem kubrak. – Bardziej on jadziołka słucha niźli mnie, a ja jestem wyczerpana.
– A juści! – warknął kapłan. – A juści!
Skrzydłoń zwrócił łeb ku Szarce, jego sierść przybrała od deszczu głęboki odcień akwamaryny. Trącił pyskiem ramię kobiety i zamruczał pieszczotliwie.
– Odnajdziesz ścieżkę, Przemęka? – spytał książę. – Bo lepiej nam już między solarzy wleźć, niż się gdzieś w uroczyska zapaść.
– Jest osada po drugiej stronie Krogulczego Grzebienia. Stamtąd drogę znam.
Szarka ześlizgnęła się po burcie, zanurkowała.
– Nie chcę jej mieć za plecami – mruknął książę.
Sojusznicy na jednej ścieżce, pomyślał zbójca, sojusznicy dla musu, co nad strachem przeważa. Lecz nie druhowie.
Deszcz nie ustawał, monotonny jak złorzeczenia Kostropatki. Wspinali się po porośniętym rzadką trawą i karłowatymi krzakami urwisku. Przemęka prowadził, za nim podążała Szarka i skrzydłoń, który nie odstępował jej ni o krok, dalej zaś książę, kapłan i na koniec Twardo – kęsek. Szli szybkim, niedbałym krokiem ludzi przywykłych do wędrówki. Jedynie chód kapłana wymykał się owemu rytmowi. Zbójca był pewien, że ów pokryty koszmarnymi bliznami człowieczek wkrótce osłabnie i zacznie opóźniać pochód. Najchętniej więc postąpiłby wedle zwyczaju z Przełęczy Zdechłej Krowy i zaszlachtował go bez namysłu. Zgadywał jednak, że skrupuły pozostałych staną mu na przeszkodzie.
Kostropatka potknął się o korzeń koślawej sosenki i upadłby niezawodnie, gdyby zbójca nie chwycił go za ramię. Pojedynczy kamyk potoczył się po skarpie, po skałach ledwo co przysłoniętych sinymi porostami i skąpymi wiechciami trawy. Stadko drobnych, brunatnych ptaszków pierzchło ze świergotem spomiędzy kolczastej chrzęśli u podnóża stoku. Twardokęsek zaklął w duchu, plugawo, soczyście.
Na krańcu cypla Przemęka przystanął i w milczeniu wskazał pokłady mgły poniżej północnego zbocza. Zbójcy donośnie zaburczało w brzuchu. Noc spędził wylewając wodę z ładowni i wciąż nie zanosiło się na popas.
Szarka opierała się ciężko na grzbiecie skrzydłonia. Twardokęsek wiedział, że rozmowa z szaloną boginką kosztowała ją ogromnie dużo, znacznie więcej, niż była skłonna przyznać. Śmiertelni mają swoje miejsce, sarknął w myślach, przedksiężycowi swoje, a dziewka powinna była zostać na Tragance, u Zaraźnicy. Choć po dwakroć zawdzięczał jej życie, w jego oczach była nieczysta, jak wiedźmy z ich ciemną magią, wysnutą z krwi, ziemi i śliny, lecz bardziej jeszcze niż one skalana – kochanka bogini, która zsyła gorączkę kości i szkarłatny dur. Przypomniał sobie ciemną ładownię dwie noce temu, kiedy zrzuciła go z siebie jak szmatę i wzdrygnął się. Nieczysta, nieczysta dziwka.
Głownie jej mieczy i obręcz dri deonema lśniły od wilgoci.
– Poprowadź do osady, Przemęka – postanowił książę.
– Pono wymykamy się solarzom – zauważył zgryźliwie Twardokęsek.
– Znaleźli nas – książę wzruszył ramionami. – Szli pod urwiskiem.
– Akurat! – obruszył się zbójca, zdecydowany nie dodawać żadnego z należnych księciu tytułów. – Pewno się wam coś ze strachu zwiduje.
– Trzech ludzi. – Twarz Szarki była popielata. – Na początku szło czterech i coś niewielkiego, chyba dziecko. Potem dwoje odeszło.
Przekonały go nie słowa, lecz jej cichy, jednostajny głos. W gruncie rzeczy mieszkańcy wybrzeża byli trwożliwi, jak to wieśniacy, a kapłani Cion Cerena Od Kostura, którzy ciągnęli niemałe dochody z pobieranego na gościńcu myta, zaciekle ścigali zbójów. Poczekają, pomyślał, aż zapuścimy się głębiej w góry, pójdą naszym śladem cały dzień, a w nocy, z daleka od wioski, poderżną nam gardła. Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Po złych zbiorach w Górach Żmijowych mieszkańcy całych okolic polowali na podróżnych, a wybrzeże solarzy cieszyło się wyjątkowo złą sławą.
– Miecze – książę wyciągnął rękę. – Nie chcę, żeby w osadzie zapamiętali dziewkę z mieczami.
Ku zdumieniu Twardokęska, usłuchała. Odpięła szarszuny, oba w ciemnych, nie zdobionych pochwach, i położyła na głazie obok ścieżki.
– Bierz, Kostropatka – rzucił książę.
Kapłan wysunął ostrze z pochwy i złożył niezgrabny parat, nieledwie muskając czoło dziewczyny. Szarka nie cofnęła się ani o krok, uśmiechnęła się tylko zimnym, podstępnym uśmieszkiem. Nie powinien był dawać Kostropatce jej mieczy, pomyślał Twardokęsek, ona walczy żelazem i przychodzi ze stron norhemnów, gdzie skalane ostrze czyści się krwią.
– Takoż twoja gęba – ciągnął książę – zanadto w oczy kłuje. Owiniemy ją szmatami.
– Istotnie – Szarka oderwała z rękawa szeroki pas materii i zbliżyła się ku kapłanowi rozkołysanym krokiem. – Rychło da się temu zaradzić – i nim zdążył cokolwiek uczynić, czerwony kamyk w rękojeści sztyletu błysnął jak żmijowe oczko.
Kapłan wrzasnął.
Twardokęsek machinalnie potarł rozległą, zbielałą bliznę na policzku. Raz, jeden raz jeno, rzucił się oglądać szabelkę servenedyjskiej wojowniczki. Piękne było ostrze, giętkie a mocne, dziwną sztuką hartowane. Zagapił się jak głuptak, ani się obejrzał, kiedy go Servenedyjka przez łeb cięła. Dopiero potem mu Mroczek, człek bywały, obyczaje dzikich znający, wyłożył, że jak nic go ubić mogła. Taka to u nich obraza, kiedy kto nie pytany miecz chwyci.
– Ty wiedźmi pomiocie! – zaryczał wściekle Kostropatka. – Skortyzanko przeklęta!
Rzuciła im tylko krótkie, kapryśne spojrzenie.
– Skrzydłoń niech luzem idzie, popod graniami. – Nie czekając, zaczęła schodzić ku osadzie. – Bo mi jeszcze udacie, że to krowa na niebiesko ukraszona i miasto skrzydeł wiechciem dla niepoznaki przybrana.
– Jakże to?! – sierdził się kapłan, rozmazując rękawem posokę na twarzy. – Toć pomiata nami, suka, jako chce! A wy tak? Bez słowa?
– Drasnęła cię ledwie. Czyste cięcie, aby upuścić trochę krwi – odpowiedział zgryźliwie Przemęka – a bogowie świadkami, żeś dobrze na nie pracował. To kobieta norhemnów, lżyj ją dalej, a wyrwie ci wątrobę i zeżre na surowo.
– Ona nie jest z norhemnów – sprostował zbójca.
– A ciebie jak zwą? – spytał Przemęka.
– Derkacz – burknął, bo też to miano jeszcze na Tragance sobie umyślił. – I nie jestem z nią – dodał, choć myśl, że tłumaczy się przed nimi, zeźliła i rozgoryczyła go zarazem.