– Rozumnie – kapłan przepił do niego z uciechą – wielce rozumnie. Choć wasz bratanek może myśleć zgoła inaczej.
– Myśleć to jeszcze za bardzo nie myśli – zarechotał Przemęka. – A ona jest skortyzanka i z takiejże zrodzona, za jedno jej, komu się podłoży. Nie, jemu już upatrzyłem dziewuchę w naszej okolicy, krzepką, w biodrach szeroką. Z taką to i dom chędogi będzie i gromadkę dzieciaków wywiedzie. Jeszcze mi wdzięczny będzie.
– Jeśli w innym żłobie za bardzo nie zagustował – zauważył zgryźliwie starszy celnik. – Bo to, widzicie wasz – mość, nie darmo powiadają, że czym za młodu nawrzał, zawdy śmierdzi garnek.
– Tedy mu będę od obłędu łeb ścierwem czerniawej kurzyny okładał, póki do rozumu nie wróci! – żachnął się Przemęka. – Ale nie lękajcież się, prędkie było miłowanie, tedy prędko minie. Już onegdaj mu na oczach stajennego zbałamuciła. At, wasze wielebności, pomóżcie prostemu człowiekowi i powiedzcie lepiej, jakie wieści krążą. Kto jak kto, ale wy już na pewno wiecie, czy trakty w Górach Żmijowych bezpieczne.
Kapłan z namaszczeniem pogłaskał się po tłustym podgardlu.
– Ostatnimi czasy uspokoiło się trochę – powiedział. – Zimą przetrzebiliśmy zbójców, ze dwa tuziny powiesiwszy, to spokornieli. Tylko to tałatajstwo po wioskach rozbestwione ponad miarę i na nich uważajcie, zwłaszcza z dala od szlaku. Ale póki gościńca, tedy bezpiecznie. Do Gór Sowich, kędy szczuracy chadzają.
Kość kurczęcia chrupnęła w szczękach Twardokęska. Zbójca zasępił się, rozmyślając, ilu jego ludzi z Przełęczy Zdechłej Krowy zawisło na postronkach. Nie żeby do nich tęsknił, ale ostatnia noc i spotkanie z szaloną boginką zniechęciły go do morza i kapryśnych Szczeżupin.
– A kiedy już miniem szczuraków – spytała nagle Szarka – czy wtedy dowleczemy się wreszcie do cywilizacji? Czy może znów do zapchlonego posłania, kwaśnego piwa i chleba z kiszoną kapustą?
– Im dalej na północ, tym więcej kiszonej kapusty – odpowiedział sentencjonalnie kapłan. – Ale z resztą będzie lepiej, moje dziecko.
– Jakże to? – obracała w palcach brzeg spódniczki. – Wojna tam pono wielka była…
– W Żalnikach ninie pokój – przerwał kapłan. – Zeszłej jesieni Wężymord, żalnicki pan, Zwajcom okręty spalił. Czas już był najwyższy sprawiedliwość im uczynić. Zdarzą bogowie, wnet do reszty Wężymord ową zarazę wypleni.
– Czemu?
– Bo nie wierzą w bogów i rękę bluźnierczą na samego Zird Zekruna podnoszą – wyjaśnił inny kapłan. – Skurwysynowie!
Twardokęsek pochylił się, kryjąc krzywy uśmiech. W gruncie rzeczy Zwajcy byli na swój sposób pobożni, składali ofiary, nawet budowali niewielkie kapliczki na krańcach osad. Tyle że miasto ołtarza z imieniem czy wizerunkiem bóstwa zostawiali nie obrobiony kamień, bo, jako gadali, jeszcze się ich zwajecki bóg nikomu nie objawił.
Okrutnie to kłuło w oczy okoliczne kraje. Raz po raz na Wyspy Zwajeckie krucjaty płynęły, choć Twardokęsek rozumiał, że mniej dla owych głazów nie ciosanych, bardziej zasię dla rudy, co ją w zwajeckich hawerniach dobywano. Zwajecki ludek, zewsząd podkopywany niby skrzeczek w norze, pewnie by się na koniec nie oparł, gdyby nie mielizny okrutne, co do wysp przystępu broniły. A i to jeszcze ludzie gadali, że im sam Morski Koń, Mel Mianet Od Fali, co wszelkim morzem trzęsie, bardzo sprzyja, bo to we świecie najlepsi żeglarze.
– Więc powiadasz, wasza wielebność, że szykuje się wojna – podjął Przemęka.
– A jakże by inaczej – odezwał się zuchwale młody kapłan, który dotychczas jedynie przysłuchiwał się rozmowie. – Każdy rozsądny człek odgadnie, że gotuje się coś więcej niż kolejna drobna wyprawa. Nie, tym razem to nie będzie któryś z tych zwajeckich skalnych spłachetków. Raczej Czarnowilec albo Sinoborze. Albo i jedno, i drugie.
W miarę jak mówił, palce księcia coraz mocniej zaciskały się na krawędzi stołu.
– Skończyłeś? – głos opasłego kapłana ciął jak ostrze brzytwy. – Wybornie, jeśliś skończył, bo ninie rekolekcje przed Żarami rozpoczynasz. Zda ci się więcej milczenia. I pokory.
– Tedy wojna będzie – Przemęka niespokojnie podrapał się po karku. – Ja z mowy waszej wielebności wyrozumiewam, że wyście człowiek znaczny i w świecie znakomity. Pomiłujcież się tedy naszemu utrapieniu. Luda do Spichrzy najdzie, a wszak w ciżbie o nieszczęście najsporzej. Zacznie się tumult, ani kto będzie pytał, skądeśmy są, jeno nas do katowskiej, jako obcych, wieży powiodą. A gdybyście słóweczko mizerne za nami do spichrzańskiej świątyni napisać raczyli, za glejt wszelaki stanie.
Zbójca zachichotał w myślach. Tłusty kapłan był może zwierzchnikiem prowincjonalnej świątyni albo opatem pomniejszego klasztoru, ale gdzie jemu było glejty wystawiać.
– Oberżysto! – krzyknął kapłan, mile widać prośbą Przemęki połechtany. – Dajcie no kartę!
– Dobrze, dam wam pismo do kapłanów ze Spichrzy – potoczył wzrokiem po kompanach, których twarze wyrażały należyty podziw i uszanowanie dla jego wpływów u owych znamienitych osób. – Uczyni się zamęt, to was w kącinie ochronią.
Przeciął kartę na pół, dolał nieco piwa do kałamarza, zamieszał i począł pokrywać splamiony, kruchy pergamin rzędami zamaszystego pisma.
– Wielceśmy wdzięczni waszej wielebności. Zechciejcie przyjąć od mizeraków – Przemęka wyciągnął z sakiewki poczerniałego dukata – na ofiarę dla Cion Cerena i modlitwę za nasze powodzenie.
Moneta była oberżnięta i kapłan wziął jaz wyraźnym rozczarowaniem.
– No, dość czasu strawiliśmy – zdecydował Przemęka.
– Trza na gościniec wracać.
– Za osadą skręćcie w lewo przy gruszy – poradził starszy celnik. – Ale strzeżcie się prawej ścieżki, bo tam zło przyczajone i sam Cion Ceren was nie ocali.
– Idźcie w pokoju – skinął głową kapłan.
Twardokęsek w pośpiechu wychylił kufel, a Przemęka jeszcze chwilę targował się w karczmarzem o jadło na drogę, by na koniec niechętnie wysupłać z mieszka kilka miedziaków. Cisnął je przez całą długość szynkwasu i wypchnął swych towarzyszy za drzwi.
– Szkoda dziewki – powiedział z cicha gruby kapłan. – Szkoda dziewki, bo ładna, a przed świtem te ścierwojady – machnął ręką ku karczmarzowi i posługaczce – zaszlachtują ich jak wieprze.
– To czemuście jej nie zatrzymali, wasza wielebność? – spytał starszy celnik. – Moglibyście, to wasza osada.
– Nie moja, a świątyni! – żachnął się popędliwie. – A świątynia to świątynia, nie przytulisko dla portowych kurewek. Choć może wy chcielibyście inaczej.
– Zwinęła flaszkę waszemu kompanowi – wędrowny handlarz pokazał na stole wilgotny krążek po butelce wina. – Jak rozum w sobie stępi, za jedno jej będzie.
Towarzystwo przy stole zaniosło się rechotem.
Po wyjściu z osady Szarka przystanęła raptownie. Ręce na biodrach wsparła, a z jej twarzy Twardokęsek poznawał, że wściekła jako osa.
– Mogliście mi pierwej rzec, żeście mnie z zamtuza wykradali – syknęła do Przemęki. – Bo jeszcze bym, prosta kortyzanka, coś niepolitycznego rzekła. A może mnie obycia nie dostaje? Może taki tu obyczaj, że każdej niewieście kurewstwo przypisujecie?
– Nie, nie każdej – spokojnie odparł Przemęka. – Tej jeno, co w karczmie pełnej chłopa włos rozpuszcza. Co rzec im było? Żeście moja mać staruszka? Że te pstre szmatki to po ciotuchnie nieboszczce, niewieście ze świątobliwości w całych Górach Żmijowych głośnej? Póki u was szarszun w garści, poty licem wyszminkowanym i szumnym przyodziewkiem drażnić możecie, jak najemniczki we zwyczaju mają, to się was ludzie lękać będą i z drogi schodzić. Ale nie kiedy wam miecza braknie…