Ale pan całe zbiegowisko rozpędził i od podwórca miodu wołał.
– Nie ma miodu! – wzięła się pod boki klucznica. – Ni miodu, ni gorzałki! Nie ma jednej garstki mąki, nie ma masła ni mięsiwa, wszystko pan po pijanemu rozdał. Konie ze stajni wywiedzione, psy pobrane, świnie takoż precz popędzili. Do cna dworzec ograbiony, nawet ściany obdarli z tych opon pozłocistych, co je pani wyszywała. Myśmy ninie nędzarze! – rozpłakała się i uciekła, zakrywając twarz fartuchem.
Pan dworca popatrzył po opustoszałej izbie, po porąbanych ławach, na których walały się resztki jedzenia, i naszła go straszna wesołość. Nogi ugięły się pod nim. Usiadł na ziemi i śmiał się jak szalony. Dziecko z kohorty Org Ondrelssena przyglądało mu się podejrzliwie.
– Nie podoba się, ptaszyno? – zarechotał Czerwienieć. – Ja się do ciebie na niańkę nie najmował, tedy i zatrzymywać nie będę. Jak się co nie podoba… -…co nie podoba, to droga wolna – oznajmił sucho gospodarz. – Jest tu nieopodal dworzec księcia Piorunka, naszego jaśnie pana. Prowadźcie go tam, jeśli wola, choć nie zaręczam, czy żywego doniesiecie.
Przemęka nie pojmował, jakim sposobem wyszli z chaszczy prosto na chatynkę znachora. Działoniec, jak kazał się wołać, widać przywykł do niespodzianych odwiedzin, bo o nic nie pytał. Przyświecił im kagankiem i kazał wnieść Koźlarza do alkierza. Popatrzył pod bandaże, spod których przesączała się jasna, zmieszana z deszczówką krew, niechętnie zacmokał pod nosem. Nie podobał się Przemęce. Jeszcze mniej podobały mu się drobne, zielone węże, które pełzały pod ścianami.
– Łapy przy sobie trzymajcie – syknął znachor, kiedy Przemęka usiłował odpędzać co bardziej natarczywe gadziny – albo precz idźcie. Samiście tu zratowania szukali, ja was nie zaprosił. Ale pókiście pod moim dachem, poty moje gościnę szanujcie.
– Zostaw – wytatuowany kapłan pochwycił najemnika za rękaw. – Gdzie nam teraz, we ćmie, schronienia szukać? A węży lepiej nie tykać, bo z dawien dawna ludzie w Górach Żmijowych ziemiennikom, gadzinie przeklętej, cześć oddają… obmierzła herezja… ale ninie grunt, że się stary na leczeniu wyznaje.
– Zabawne, konfratrze – Działoniec uśmiechnął się bladymi wargami. – Tyli wiek zakon Bad Bidmone jako zwierzynę nas ścigał i trzebił, a patrzajcie, jak nas na koniec wspólna niesława pobratała. Bo dziś w Żalnikach i wyście herezja obmierzła, i was siepacze tropią…
– A chłopak? – niecierpliwie przerwał Przemęka.
– Skądże mnie wiedzieć? Módlcie się do swoich bogów – rzeki z drwiną guślarz. – Wiele tutaj takich jak on przynoszą, poharatanych, ledwo żywych. To ja im wszystkim powiadam, nie trzeba było…
– …nie trzeba było go sam opas puszczać! – rozdarła się klucznica. – Baczyć na niego mieliście! I co?! Na całe życie pozwoliliście go naznaczyć! I to komu?! Dzikiej świni! Co by na to pani powiedziała!
Odkąd w czerwienieckim dworzyszczu zabrakło gospodyni, klucznica nie ustawała w wysiłkach, by należycie uładzić ów dziki matecznik wojowników, w który ostatnimi czasy obróciło się domostwo. Ze zmiennym szczęściem. Bo jak się tylko gdzie jaka większa bijatyka szykowała, zaraz posyłano do Czerwienieckich Grodów po dziecko, które w kohorcie boga jeździło po lodowym pustkowiu z zabitymi bohaterami. I choć dzieciak to jeszcze był, prosili, żeby z tym wielkim szarszunem, co mu do połowy nad grzbietem sterczał, i w szłomie z białą kitą wojsko prowadził. Niech się, powiadali, jego sława na wspólny pożytek obróci. Niechże się swoim szczęściem ze wszystkimi podzieli, jako czynili owi dawni wodzowie, którzy teraz z Org Ondrelssenem biesiadują.
– Mówiłam, że z tego niechybnie nieszczęście się przydarzyć musi! – Stara zamieszała zamaszyście w kociołku, aż napój bryznął na gorące węgle. – Toż i wam nie uchodzi z sulicą po uroczyskach ganiać, jak jakiemu wywołańcowi. A wy co?! Ot, siwy chłop jak brzoza, a durny jak koza! Nie dość, że sam głupi, jeszcze dzieciaka judzicie!
Nie przerywając gderań, stara oglądała ranę po spotkaniu z dzikiem. Nie była zbyt głęboka, ale biegła od kolana aż do biodra. Zaraz w lesie Czerwienieć zszył ją grubą nicią – czerwoną dla odstraszenia wszelakiego zła.
– Wam trepy dratwą szyć! – syknęła przez zaciśnięte zęby, obejrzawszy gruby, niewprawny ścieg. – Gorszeście szkody uczynili, niż ta świnia!
– Rzeknijcie wreszcie, co będzie – Czerwienieć nerwowo wyłamywał palce.
– Skąd mnie wiedzieć? – Klucznica odsunęła kosmyk włosów z czoła nieprzytomnego chłopca. – Krwi dużo uszło, w ranie gorętwa, a wyście go jako rakarz sprawili – zacisnęła wargi. – Tyle jeno rzeknę, że jakby to zwykłe dziecko było, to bym was mogiłę kopać posyłała.
– To i lepiej – mruknął drużynnik, który pomagał przy – dźwigać chłopca do dworzyszcza. – Bo przecie choćby i przeżył… tak ta noga poszarpana, że chodzić na niej nie wydoła.
– Milcz, barani łbie! Wszyscy precz idźcie! – rzuciła ku skulonym pod ścianom służebnym. – Tu pożytku żadnego z was nie będzie.
– Odesłałam ich – mruknęła – bo lepiej niech się to między nami dwoma ostanie.
– Co niby?
– Ano to – powiedziała z cicha – że trza, byście mi wreszcie oczy mydlić przestali. Toż ja dobrze wiem, czyje to szczenię. I wiem, czemu z upiorami po pustkowiu jeździł.
Nigdy o tym nie gadaliśmy, pomyślał Czerwienieć. Słowo po słowie, bo chłopak był milczek, wywiedziałem się, jak uciekł z płonącego Rdestnika z Sorgo, mieczem żalnickich kniaziów. Mówił o wędrówce puszczą, o tym, jak zabłąkał się na trzęsawiskach Paciornika i o stadzie wilków, które go ścigało daleko na północy. Nawet o tym, jak go półżywego z zimna i głodu odpędzali przy brzegach Orrth od ludzkich siedzib. Ale o kohortę boga nigdy nie pytałem.
– Słuchacie? – stuknęła go w pierś chudym, szponiastym palcem. – Wyście nigdy do tego dziecka serca nie mieli! Jakby wam Białobrody szczeniaka darował, lepsze byłoby o niego staranie! Chcecie siebie o śmierć pani winować, wasza wola. Ale od dzieciaka wara! Jak swojego mieliście go chować! A wy co? Tyli czas już w dworzyszczu, a nawet imienia żeście mu nie nadali!
Czerwienieć zawstydził się odrobinę. Nadanie imienia było sprawą poważną. Gdyby nadawał imię obcemu dzieciakowi, usynowiłby go i uznał go za własnego dziedzica. A nie godziło się tego czynić bez należytej rozwagi, toteż Czerwienieć namyślał się i zwłóczył. Aż wreszcie od kapoty, w której do dworca przyjechał, drużynnicy nazwali chłopca Koźlim Płaszczem. I już tak zostało.
– Bo ja go zmarnować nie dam! – ciągnęła zacietrzewiona klucznica. – Ale jeśli macie dalej na niego tą posępną mordą patrzeć, to lepiej też sobie idźcie. Rozumiecie?
– Yhm.
– Tedy powiem wam, co w moich stronach o tym ostrzu gadają – ostrożnie dotknęła głowicy Sorgo. – Że on w samych ogniach Mieczownika wykuty i wielka moc w nim zaklęta – oczy klucznicy zaćmiły się z lekka i poczęła recytować: – Rozpękła się ziemia jako bochen chleba i wody wielkie ją zalały w ów czas, gdy moc nieskrępowana chodziła. Jedenaścioro ich było, więzy niezawodne uczynić postanowili, by moc swoją spętać i okiełznać. Na głazie przysięgali, w ziemię głęboko wrośniętym, wysokie fale nie zatopiły ich, lecz niosły. Kii Krindar pęta wykuł, znaki nieodmienne, na utrapienie wielu, zguby mężów przyczynę…
– Prędzej, niewiasto – zniecierpliwił się. – I tak, żebym rozumiał.