– O drogę do dri deonema pytał – burknął.
– Iście? – ucieszył się strażnik. – To i my spieszmy popatrzeć.
Tragańska biedota, wygłodzona i pozbawiona rozrywek, zawsze była gotowa pobiec do pałacu na wieść o nowej bijatyce, toteż wkrótce zebrał się znaczny tłumek gapiów. Następowali na pięty nieszczęsnemu norhemne, który z pewnością słyszał wrzawę podnieconych tubylców, ale ani razu nie obejrzał się za siebie.
Kiedy wszedł w kolumnadę, dla wszystkich stało się jasne, że jego los jest przesądzony. Starszy strażnik w przypływie dobrego humoru dał zbójcy pociągnąć z butelki. Wino było kwaśne i ciepłe.
Opiekunowie Twardokęska hojnie rozdzielali kuksańce, aż wreszcie cała trójka wdrapała się na podstawę kolumny, skąd rozciągał się najlepszy widok.
Nie czekali długo. Dri deonemem był w owych czasach pewien wygnaniec, poniekąd krajan Twardokęska, który słynął na Szczeżupinach ze skrupulatnego wypełniania swych obowiązków. Norhemne nie zdążył nawet dotknąć kołatki u wrót pałacu, kiedy dri deoneme raźno wkroczył na plac. Tłum truchcikiem rozsypał się wkoło. Co śmielsi śladem strażników Twardokęska wdrapywali się na kolumny.
Nieopodal kostropaty ptasznik przyjmował zakłady.
Podobno niegdyś, gdy Szczeżupiny były młode i dzikie, Kretko z Traganki ubił kochanka Zaraźnicy, Dri Deonema. Bogini podniosła wielki lament. Pół miasta wygubiła pomorkiem, potem jednak nieco się opamiętała, po części zapewne dlatego, że jej przypisańcy gwałtem pakowali dobytek na łodzie i straszyli emigracją. Zwołała wiec na miejscu, gdzie potem pobudowano pałac dri deonemów, i obwołała tegoż Kretko, co jej kochanka zaszlachtował, nowym wcieleniem zmarłego.
Co rozumniejsi z tragańskich mieszczan popukali się w czoło, lecz nikt się nie zamierzał bogini sprzeciwiać. Kretko, roztropny sinoborski skrytobójca, nie mieszał się ani do handlu, ani do teologii. Czas jakiś na Tragance panował spokój. Kretko kazał budować pałac, z pomocnikami murarskimi w kości grywał, nocami zaś pił po gospodach. Od czasu do czasu szedł na górę do Zaraźnicy; co tam czynili, nie chciał gadać, ale wielce sobie chwalił służbę u bogini. Póki Krzywoszyj, rzeźnicki pomocnik, który wedle bramy konie kleśnił, nie ugodził go zdradziecko nożem.
Tym razem bogini mniej płakała. Kazała przyprowadzić strwożonego, zasmarkanego Krzywoszyja, wsadziła mu na łeb obręcz dri deonema i odesłała do świeżo wybudowanego pałacu. O kaźni i pomście za Kretka ani kto rozprawiał.
Odtąd stało się tradycją, że z Krain Wewnętrznego Morza zbiegali się do Traganki wszelkiego rodzaju wyrzutkowie, mordercy, bratobójcy i bluźniercy, by spróbować sił w walce z dri deonemem. Wedle Twardokęska wszyscy leźli jako kuropatwy w sieć, bowiem chętnych do pojedynku było wielu i zwycięzca nie cieszył się łaską bogini dłużej niż pół tuzina lat. A Szylkretowymi Wyspami po staremu kapłani trzęśli.
Norhemne wyraźnie nigdy o tym nie słyszał.
– Chuderlawy ten dzikus jako paździorko – mruknął strażnik.
– Nie chuderlawy, a żylasty – poprawił go drugi. – Oni tylko wyglądają tak niepozornie, ale straszne to rzeźniki, zajadłe.
Potem dri deoneme przemówił i wszyscy zaczęli się powoli uciszać.
– Radem ci bardzo, norhemne. Zawdy łacniej dzikiego niźli swojaka zaszlachtować – zarechotał oblubieniec bogini.
– Szukam kogoś – rzekł norhemne. – Mężczyzny, wojownika. Zwą go Eweinren.
– Mnie szukasz! – żachnął się urażony dri deoneme. – Wszyscy mnie szukacie!
Przybysz bez słowa potrząsnął głową.
– Tedy – dri deoneme splunął na wyschnięty pył gościńca – trza ci było, norhemne, we własnym chlewie w spokojności leżeć, a nie w miasto iść. Bo w mieściech, norhemne, ludzie złe a niegodziwe – dodał, wyciągając długi oburęczny szarszun.
Skrzydłoń zasyczał wściekle. Zakończone czarnymi miotełkami uszy położył po sobie, wyprężył się, szyję w przód wyciągnął, aż się ludzie poczęli cofać z przestrachem.
– Udobne żywiszcze! – mlasnął stojący obok Twardo – kęska nosiwoda.
– Nie będę z tobą walczyć – powiedział dziki. – Nie znam cię, człowieku.
W tłumie odezwały się pogardliwe okrzyki. Ktoś cisnął na środek placu obgryzioną skórkę dyni.
– Też mi rzeźnik… – zarechotał strażnik.
Nie dokończył jednak, bo dri deoneme z wrzaskiem runął na przybysza. Wszyscy wyciągnęli szyje, by nie uronić ani chwili z mającego nastąpić widowiska.
Norhemne odskoczył zwinnie.
– Czego czekasz?! – ryczał nosiwoda.
Wtedy właśnie norhemne szybko sięgnął do pasa i kochanek bogini zwalił się na bruk. W jego czole tkwiła niewielka metalowa gwiazdka.
Traganka miała nowego dri deonema.
– Oszustwo! – wrzasnął usadowiony na podstawie kolumny chłopak w pstrokatym kubraku. – Toż to nie walka, jeno czyste oszukaństwo było!
Odpowiedział mu ochoczy poszum tłumu. Ludzie byli zawiedzeni. Oczekiwali czegoś dłuższego.
– Kijami takiego tłuc, nie na górę prowadzić! – rozdarła się tęga niewiasta w żółtej sukni. – Sztuką jakowąś, nie żelazem pana życia zbawił!
– Czarownictwo! Przeniewierstwo plugawe! – podchwycono skwapliwie. – Ogniem prawo mu uczynić!
Nosiwoda pochwycił pustą już butelkę po porzeczkowym winie, zgrabnie odbił denko o trzon kolumny i począł wywijać w powietrzu owym naprędce wykoncypowanym orężem. Nie bacząc na rozpaczliwe ujadania przekupek, w mig połamano na pałki dwa stragany z wizerunkami Morowej Panny, rozchwycono flaszki z cudowną wodą, co bije u wejścia do groty bogini, a jakowyś śmiałek wydarł włócznię z rąk posągu. W niejednym miejscu poczęło pobłyskiwać żelazo. Co prawda, otwarcie na pałacowy dziedziniec broni wnosić nie dozwalano, ale nieotwarcie wszyscy wnosili i teraz użytek zamierzali z niej uczynić.
Twardokęsek uśmiechnął się szeroko.
Wtem potężne wierzeje pałacu rozwarły się i stanęło w nich kilku kapłanów. Tłuszcza zafalowała niepewnie, przycichła, a jeśli nawet ktoś rzucił jeszcze jakieś przekleństwo, to z cicha i bez przekonania. Słudzy Zaraźnicy dzierżyli miasto twardą ręką.
– No, my też pójdziem, Twardokęsek – postanowił pospiesznie starszy strażnik. – Szybko się uwinęli, nie?
– Ano – przytaknął drugi. – Żadnej rozrywki człowiek nie miał, psiakrew. Ale mówiłem, to straszne rzeźniki.
Norhemne niespiesznie czyścił metalową gwiazdkę o koszulę martwego dri deoneme. Przy wejściu do pałacu zamiatacz ulic czekał już, by uprzątnąć ścierwo. At, jako się to jednemu z przygody rozkosz i świętowanie trafi, pomyślał zawistnie zbójca, a drugiemu przede zmierzchem na skrzypcu kruk oczy wykolę.
– Nie ociągaj się, Twardokęsek! – Szarpnięcie łańcucha zakończyło zbójeckie filozofowanie. – Jak się spóźnim do wieży na wieczerzę, to ci flaki wypruję jeszcze przed kaźnią.
– Panie – kapłan w białej, świątynnej kapicy pociągnął norhemne za skraj kubraka. – Panie, zda ci się teraz oporządzić, nim przed zachodem słońca wstąpisz na stok góry.
– Po co? – zdziwił się norhemne. – Szukam kogoś i nie mam czasu na głupoty.
Kapłan aż się zachłysnął na myśl o teologicznych skutkach niefrasobliwości barbarzyńcy.
– Właśnie żeś został wybrańcem miejscowej bogini – wyjaśnił nie bez zgryźliwości zbójca. – Póki ktoś inny cię nie utrupi.
Barbarzyńca wykrztusił kilka niezrozumiałych słów.
– W żadnym razie – oznajmił twardo. Wydarł struchlałemu strażnikowi łańcuch, krzepko ujął w połowie, owinął wokół ramienia i zwisającym końcem raz a potężnie zbójcę uderzył. – To w podzięce za wskazanie drogi, ścierwojadzie.
Twardokęsek zaskowytał, kiedy ogniwa łańcucha przeorały mu czoło.
Gapie wiwatowali radośnie.