Выбрать главу
* * *

– Nie jesteś nim – powiedziała skulona na szczycie schodów postać. Jej głos był mieszaniną wyrzutu, rozczarowania i złości. Przede wszystkim złości. – Znów nim nie jesteś.

Przycupnięta na krawędzi ostatniego stopnia Fea Flisyon nie odrywała wzroku od migoczących na nabrzeżu światełek. Wąska twarz Zaraźnicy i opasujący czoło kryształowy diadem świeciły w mroku tak mocno, że wkrótce Szarka musiała odwrócić wzrok. Dostrzegła jednak, że z lewej, kurczowo zaciśniętej na naszyjniku ręki bogini wyrastało sześć palców.

Za drobną, rozświetloną postacią otwierała się szczelina. Po wyspie krążyła pogłoska, że bogini trzyma w pieczarach niezmierne skarby i wielu kusiło się je odnaleźć. Żaden nie wrócił.

– Olśniewające miasto, prawda? – spytała z drwiną Zaraźnica.

– Największe spośród tych, które widziałam – przytaknęła Szarka, lecz bogini już odwróciła się ku wejściu do jaskiń.

Szarka zawahała się, patrząc, jak tamta z wolna pogrąża się i ginie w ciemnych trzewiach góry. W dole miasto szumiało setką przyciszonych głosów, zaś kroki Fei Flisyon chrzęściły wśród lodu, coraz dalej i coraz ciszej. Szarka jeszcze raz obejrzała się za siebie i ostrożnie weszła w podziemia, w ślad za odległym blaskiem bogini.

Wewnątrz góry panowała cisza, mącona jedynie monotonnym pluskiem kropel spadających w rumowisko skał i wielkich kryształowych obłamów.

– Widzisz? – dobiegł ją głos Zaraźnicy. – Kiedyś miałam tu tuzin kryształowych sal i wiele tuzinów wojowników drzemie w tym rumowisku. A przecież każde z was, którzy tu wchodzicie, myśli, że jest jedyne.

– A nie jest? – Szarka trąciła czubkiem buta pogięte, przerdzewiałe resztki sztyletu.

– Nie, nie jest. Jedyna jest tylko obręcz, którą nosicie.

Wchodziły coraz dalej i dalej w zimne wnętrze góry. Przodem bogini, przepowiadając coś widać do siebie, bo jej głos pobrzmiewał raz ciszej, raz głośniej, a tyłu Szarka, klnąc za każdym razem, gdy musiała przeciskać się pomiędzy zwalonymi głazami.

Na koniec przejście rozszerzyło się w grotę, przeciętą wartko płynącym strumieniem. Z góry, przez odległą szczelinę wpadała smuga światła. Bogini siedziała wysoko na krawędzi oszronionej półki, pomiędzy śnieżnymi sowami. Kosmyk jej czarnych włosów wysunął się spod diademu i opadł na ramię. Poświata przybladła nieco, a Zaraźnica machała bosymi nogami, strącając w szczelinę lodowe sople. Jej twarz była twarzą dziecka, lecz oczy, bursztynowe i błyszczące jak od gorączki, patrzyły wzrokiem bogini, prastarej i złowrogiej.

– Kiedy wieje wschodni wiatr – powiedziała, spoglądając ku górze – szczelina śpiewa jak żmijowa harfa. Usłyszysz, gdy nadejdzie czas deszczów. Jeżeli dożyjesz.

Szarka przyglądała się jej bez słowa, osłonięta ciemnym strojem norhemnów.

– Pewnie na dole znów rzecz zmilczeli, partacze – skrzywiła się Zaraźnica. – To obręcz dri deonema. Pierwszego. Prawdziwego. I, skoro już nie mogę mieć z ciebie innego pożytku, będziesz dla mnie walczyć na placach Traganki.

– Dlaczego?

– Ponieważ – oczy Zaraźnicy stały się nagle bardzo ciemne i bardzo odległe – tak właśnie postanowiłam.

Sopel lodu zmienił się pod jej dotknięciem w przezroczysty kielich. Bogini zsunęła się w dół, na brzeg strumienia, jej suknia zawirowała jak skrzydła olbrzymiej ćmy.

– Wypij – zaczerpnęła wody.

Szarka nie poruszyła się, pozwalając, by kielich wysunął się z palców Fei Flisyon. Nim sięgnął ziemi, druga dłoń bogini, karząca, lewa dłoń o sześciu palcach, wykonała nieznaczny ruch. Dziewczyna usłyszała przenikliwy dźwięk. Jak bzyczenie osy. Odskoczyła. Dwie cienkie, przejrzyste igły prawie otarły się o jej włosy.

Kielich uderzył w skałę.

– To wbrew prawidłom! – zawyła Fea Flisyon. Jej twarz rozmyła się nagle w jasną, bezkształtną smugę. Kiedy skrzepła na nowo, skórę pokrywały drobne, purpurowe cętki, a rysy wyostrzyły się, sposępniały. I nie było już w nich ni śladu beztroski, tylko odwieczne oblicze, przed którym wzdragano się we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza. Sine, spękane wargi, pomiędzy którymi połyskiwały drobne zęby. Spotniałe czoło, oczy rozszerzone gorętwą i szałem, mętne. Oblicze Morowej Panny, gdy znienacka człeka zajdzie, pośrodku snu najgłębszego u wezgłowia stanie, palcem z lekka w plecy stuknie, na zgubę wieczną, na zatracenie.

– Podobni tobie nie przychodzą tą ścieżką! Kto cię, dziwko, na mnie nasłał? – wysyczała, szczerząc ostre jak u rosomaka ząbki. Jej lewa, karząca dłoń drgała i kurczyła się spazmatycznie.

– Nikt! – hardo odpowiedziała Szarka. – I nie należę do twojego przeklętego plemienia, parthenoti.

– Parthenoti?! – wrzask Zaraźnicy strącił ze ścian groty resztki sopli. – Parthenoti?!

I zaraz jej gniew nieoczekiwanie opadł, lewa ręka znieruchomiała.

– Skąd jesteś? – spytała przytomnym głosem. – I czego szukasz w mieście?

– Co ci do tego? – mruknęła pod nosem Szarka. – Myślałam, że jesteś tamtą. Póki nie zobaczyłam igieł.

Fea Flisyon zagapiła się na nią, nie rozumiejąc. Czerwone cętki blakły i znikały.

– Koncept iście Delajati godzien – rzekła wreszcie. – Czegóż chce moja młodsza siostrzyczka? Matczyne bękarty wygubić?

– Nie znam zamysłów Delajati – odparła Szarka. – Szukam kogoś. Zwali go Eweinren. Eweinren z Karuat.

– Skądże pewność, że go na Tragance znajdziesz?

– Jadziołek mi wyjawił – z ociąganiem przyznała dziewczyna. – Skoro tylko wiosna nastała, naglić począł, bym się do drogi gotowała. Przez stepy mnie przeprowadził aż nad sam Kanał, a potem statek na Tragankę wybrał.

– Tak bardzo pragniesz owego Eweinrena odnaleźć – kąśliwie spytała bogini – że usłuchałaś rojeń na wpół obłąkanego plugastwa? I to takiego, co się nocnym mamidłem pasie? Co cię dla owych zwidów sennych w szaleństwo niezawodnie wpędzi? Nie, nie słyszałam ani o Eweinrenie, ani o Karuat – spojrzała na Szarkę bursztynowymi oczami – a ja wiele słyszę.

Szarka bez słowa podała bogini obręcz dri deonema. Opaska była wąska, wykuta z czerwonego złota.

– Zatrzymaj ją – wzruszyła ramionami bogini. – Wedle obyczaju.

– Nie będę nosić znaków parthenoti. Niczyich znaków.

– Nie dozwolę, by śmiertelna odrzuciła moje dary. Popatrz! – W lewej dłoni bogini zabłysła garść cienkich, kolorowych igieł. – Niektóre niosą trąd, inne dur, czerwoną śmierć albo zgorzel… Dzisiaj zdołałaś się obronić przed czarem, który przywiązałby cię do Traganki. Czy i jutro będzie ci sprzyjać szczęście?

– Grozisz mi? – krzywo uśmiechnęła się rudowłosa. – Grozisz czy ostrzegasz?

– Ni jedno, ni drugie. Co wolisz. Cokolwiek zamyśla Delajati, weź obręcz i idź na północ. I nie wracaj na Tragankę.

Nieco powyżej głowy bogini jadziołek poruszył się lekko i załopotał skrzydłami. Był drobny, niewiele większy od gołębia. We wnętrznościach czuł znajome, palące uczucie głodu i nie był w przyjaznym nastroju. Ciemnooliwkowe, zakończone haczykami pióra uniosły się i nastroszyły. Na końcu każdego połyskiwały drobne krople. Jak zawsze, gdy ruszał na polowanie.

W dole drobna, jasna postać podała coś jego rzeczy. Szpony jadziołka zazgrzytały o skałę, zakrzywiony dziób klekotał z rozdrażnienia. Nie powinna tego brać, myślał, wie, że nie powinna. Dogadzał jej, piastował i hołubił, ale pozostała, jak była, niewdzięczna i nieostrożna. I uparta. Zawsze była uparta, od tamtej chwili, gdy pochwycił ją na spalonych słońcem skałach.