Выбрать главу
* * *

– …jakby wszystko zło zleciało się tamtej nocy na Tragankę – dokończył ciężko zbójca. – Rudowłosa dziewka ubiła dri deonema i powędrowała na górę bogini, ale szczęśliwie nie przypadły sobie do smaku. Za to spotkanie z owym żalnickim wywołańcem, z Koźlarzem, długo mieliśmy potem opłakiwać.

– Czego ty chcesz, Twardokęsek? – zarechotał Mroczek. – Spotkali się i rozmiłowali w sobie okrutnie, jako to w bajkach bywa. Zda nam się teraz wszystkim czekać, by książę władztwo niecnie zagrabione odzyskał. I by w szczęśliwości po kres wieków żyli…

– A może i na ciebie, Twardokęsek, gdzieś władztwo rozległe czeka… – podjął szyderczo. – Bo to widzisz, nim w bajce czas na świętowanie przyjdzie, księżniczka musi się pierwej okrutnie namordować. Pół świata o kiju przejść, upokorzeń i poniewierki zakosztować, z głodu o chleb suchy prosić i słonymi łzami go okraszać – zaśmiał się urągliwie. – Za to kiedy ona na dziedzinie swojej osiądzie, to tak wyszlachetnieje, że ledwo ją będą rozpoznawać. Bo nie będzie już szlachcianką wyniosłą i okrutną, jeno panią dobrą a miłosierną, pospolitakom przychylną. I wtedy każdemu sprawiedliwość będzie czynić, dobrami wielkimi wynagrodzi tych, co jej w niedoli pomocą służyli. Znaczy się, ciebie, Twardokęsek. Musi tylko księżniczka zdążyć, nim cię powroźnicy na dobre uwędzą. Ale może i tobie panowanie przeznaczone.

– Nie przeznaczone – cicho powiedziała wiedźma. – Ni jemu, ni mnie, ni tobie. Bo my są jeno te plewy, co je wicher po gościńcu pędzi. Prosto w ogień.

Mroczek podszedł do niej, z rozmachem trzasnął ją w gębę.

– Nie kracz, wiedźmo! – syknął.

ROZDZIAŁ DRUGI

Dobrze przed świtaniem, nim jeszcze dzwon począł zwoływać kapłanów na poranne modły, do pałacu przygnała gromada żaków i tak długo wrzeszczeli na dziedzińcu, aż dopuszczono ich do Szarki.

Żacy byli, są i będą zakałą Traganki. Zawsze gnieździło się ich w mieście kilka setek, wszyscy biedni, wygłodzeni i kłótliwi. Wymuszali haracz od przekupek na targowisku, złorzeczyli kapłanom i odcinali sakiewki pijanym marynarzom. Nikt nie ośmielił się im narazić, a i tak w pobliżu uniwersytetu raz po raz wybuchały zamieszki. Szczególnie odkąd otworzono fakultet teologii. Pozostali studenci, dotychczas skłóceni, zaczęli zasadzać się na przyszłe sługi bogini. Nocami po mieście pałętały się bandy podpitego tałatajstwa, wlokąc po bruku potężne morgensterny i zardzewiałe szarszuny, a rozsądni obywatele pospiesznie schodzili im z drogi. Nie tyle z obawy przed żelastwem, bo żacy nie bardzo wiedzieli, co z nim zrobić, ale ze strachu przez wyzwiskami i nieczystościami, którymi hojnie mieszczan obrzucali.

Rejwach szybko poderwał Twardokęska z wyra. W pałacu roiło się od obdartych, wygłodzonych łotrzyków, którzy rozbiegli się na wszystkie strony, usiłując coś zwędzić i napchać brzuchy. Twardokęsek widział, jak zgorszeni akolici wywlekają jednego z krypty z relikwiami pierwszego dri deonema. Szkolarz miał na grzbiecie kolorowy, połatany chałat i przytroczony do pasa pokaźny, juchtowy worek. Wyrywał się akolitom i wrzeszczał:

– No idę, przecież idę! Toż piwniczki szukałem, a Kretka pies lizał!

Żacy zawsze w gębie mocni, bo jakby którego za bluźnierstwo kapłani zamknęli, to reszta taki tumult w mieście uczyni, że wnet go wypuszczą, pomyślał z zazdrością Twardokęsek. Tego ranka zbójca sprzyjał szkolarzom mniej niż kiedykolwiek. Zrozumiawszy bowiem, że ćwiartowanie się odwlecze, postanowił wypróbować swą nową pozycję. Słowem, zażądał od strażników piwnej polewki, zrazików i kaczki z truflami. Kaczki nie było. Ani piwnej polewki. Znalazła się za to micha flaków z majerankiem i pokaźny bukłaczek jałowcówki, który pospołu z dwoma pachołkami opróżnił przed świtaniem.

Nie, tego ranka Twardokęsek nie sprzyjał nikomu, kto po podwórcu wrzeszczał.

Kiedy zaprowadzono go do Szarki, pora wciąż była wczesna i w komnacie panował przyjemny chłód. Dziewczyna siedziała na wykładanym czarnym aksamitem karle i karmiła jadziołka surowym mięsem, a jej ręki nie chroniło nic prócz miękkich rękawic z jeleniej skóry. Kropelki jadu obeschły już na piórach złego, lecz skoro je Twardokęsek ujrzał, kapłan musiał go przemocą wepchnąć do środka.

Wiele gadek o południowych potworach powtarzali po Krainach Wewnętrznego Morza. O wilkołkach, co się dzionkiem ludzką skórą okręcają, a po nocach z wilczą sforą ludzi ścigają. O odszczepieńczych norhemnach, którzy parzą się z własnymi krowami i płodzą rogate monstra. O skrzydlatych potworach morskich, niewieścim głosem wabiących żeglarzy na podwodne skały. I o bestii zagnieżdżonej pod urwiskiem krańca ziemi, która każdego zmierzchu próbuje połknąć słonko. Twardokęsek zawżdy przysłuchiwał się owym gadkom ciekawie. Raz nawet kazał wędrownego grajka żywcem z Przełęczy Zdechłej Krowy puścić, tak udatnie rozprawiał. Ale żeby miał kiedy w biały dzionek jadziołkowi się przyglądać, to mu ani we łbie postało.

Jadziołki rzadko się widywało w Górach Żmijowych. Raz tylko zbójca słyszał, że się jakiś po okolicy pałętał.

Zdarzyło się to w czas najazdu norhemnów i widno złe z południa za barbarzyńcami lazło, niezgorzej po drodze na ścierwie, co nim pochód znaczyli, popasając. Wioskowa wiedźma próbowała odpędzić je od niemowlęcia. Była to prawdziwie prawowierna wiedźma, wyjątkowo głupia, choć pełna dobrych chęci. Kiedy jadowite pióro uderzyło ją w twarz, własnoręcznie wydrapała sobie oczy. Potem, wyjąc jak wściekły pies, rzuciła się na ciągnące gościńcem stado baranów. Powiadają bowiem, że najgorsze jest nie samo od jadu zdychanie, ale szaleństwo, które pierwej człeka rozbiera.

Żeby tak dziewce na ręce siedziało, jako kura na grzędzie, pomyślał zbójca, ukradkiem kreśląc znak odpędzający złe. Toż ono plugastwo jest przebrzydłe, bogom i ludziom obmierzłe, ono nie samą krwią się pasie, ale i duszę żywą z żywego wysysa.

A potem przypomniał sobie, co mu muzykant na Przełęczy Zdechłej Krowy gadał. Że czasem norhemne żywego jadziołka własną krwią przywabi i na sługę obróci. I potem ni na krok owego człeka złe nie odstąpi. Tyle tylko, że już go jako swego pilnować będzie, we sny się zakradać, dech z wolna wysysać, duszę kazić.

Na nowo nakreślił znak chroniący od złego.

Plugastwo posłało Twardokęskowi nienawistne spojrzenie żółtych, wąskich oczu, nastroszyło oliwkowe pióra na szyi i zbójca zląkł się, że zaraz skoczy mu do gardła.

Szarka wypowiedziała kilka przyciszonych słów w języku, którego nie umiał rozpoznać i złe spokorniało odrobinę. Jednak nadal syczało i póki nie skończyła go karmić, przezornie trzymał się z daleka.

– Siadaj, Twardokęsek – obojętnie wskazała półmiski, po czym zabrała się za stos pism, które zawalały jej koniec stołu.

Czytała, a on pochłaniał plastry wędzonej świniny, goryczkę po wczorajszym pijaństwie piwem spłukiwał, i ukradkiem przypatrywał się dziewczynie. Co prawda niewiele widział, bo znów okręciła twarz zawojem, ale i tak było mu jakoś niesporo. Nie podobała mu się gładko kuta obręcz na jej głowie. Nie podobało mu się, że milczy i ani na niego nie spojrzy. Nie podobali mu się też sinoborscy łucznicy, którzy z kolei przypatrywali mu się nader czujnie.

Nasyciwszy pierwszy głód, Twardokęsek zadumał się nad malowidłami, którymi ozdobiono ściany komnaty. Nie, żeby przyciągnęły go bardzo udatnie wymalowane w szuwarach kaczki; gdzie im było do wizerunków, co się ukazywały na dnie kubków, które przywlókł na Przełęcz Zdechłej Krowy Mroczek, niegdyś w Spichrzy kupiec bławatny. Ale im się bliżej owym kaczkom i przepiórkom przypatrywał, tym bardziej mu się widziało, że czerwone kamuszki, które drobiowi w miejsce oczu osadzono, to nic innego, jeno szczere rubiny.