Zarzyczka niepewnie rozglądała się po wnętrzu wieży. Na zawilgłych, poznaczonych zaciekami porostów ścianach wisiały wianki śmierdzących ziół, czosnek i coś, co wedle księżniczki musiało być jakimś zasuszonym pierzastym truchłem. Zgadywała, że owe dziwaczne remedia miały osłabiać wiedźmią magię. Nie miała jednak wielkiego doświadczenia z wiedźmami, Wężymord zadbał, by w Żalnikach nie zostało ich zbyt wiele.
– Od których zaczniemy? – książę Evorinth z przekąsem pokazał szereg bliźniaczych, niewielkich drzwiczek. – Bylebyśmy przed świtem zdążyli, bo tu prawie w każdej komnatce wiedźma siedzi. Pracowity dzień mistrzowie mieli.
– Niemiły zakątek – Suchywilk oparł się o pokrytą czerwonymi symbolami ścianę. – Choć waszych ludzi widno zadowala, nawet biesiadować gotowi. Co to za śpiewy?
– Widać mistrzowie sprowadzili kapłanów – wyjaśnił obojętnie książę. – Żeby świątobliwymi pieśniami plugastwu moc odbierali.
– E, ci to chyba nie bardzo pobożnie śpiewają – kniaź przyłożył ucho do drzwi. – Posłuchajcież, wasza miłość. Toż to jest znana śpiewka o tym, jak dwie kopiennickie niewiasty niedźwiedzia w malinach przydybały…
Książę gwałtownie otworzył komnatę. W środku dwóch przyjacielsko objętych mężczyzn ryczało skoczną piosenkę. Większy był przykuty do muru solidnym łańcuchem, mniejszy nosił na grzbiecie brunatną kapicę kapłanów Zird Zekruna. Obaj byli zupełnie pijani.
– Oszpecili mnie! – zawyła rozciągnięta na ławie golusieńka niewiasta. – Ogolili!
Zarzyczka zagapiła się na nią w osłupieniu.
– To żaden stary wierny sługa – zgryźliwie wyjaśnił książę Evorinth. – To nic innego, jeno Twardokęsek. Poniekąd okoliczna zbójecka znakomitość, bo on tu już parę tuzinów lat w Górach Żmijowych grabi. Bardzom rad, że mi się tak szczęśliwie napatoczył.
– Jakim sposobem w wasze ręce wpadł? – zaciekawiła się zwajecka kniahinka.
– Z wiedźmą w gospodzie się przyczaił. Kamrat go rozpoznał.
– Nie dowierzałabym temu nadmiernie – oznajmiła bezczelnie. – Często człek jeden drugiego dla korzyści siepaczom wyda. Zwłaszcza w takowy czas, kiedy pospólstwo rozjuszone, a powroźnicy wszędzie złego wyglądają.
– Jak śmiecie! – oburzył się książę Evorinth, lecz w jego głowie powoli zaczynało świtać posępne podejrzenie. – Twardokęska sam badałem, w oczy mi się przyznał.
– A badaliście człeka, który go powroźnikom wydał? Nie trafiło się? To się już nie trafi – wydęła wargi. – Co prawda nie kamrat to był Twardokęska, jeno niewiasta. Dziwka, Morwa ją wołali.
– Kamrat czy dziwka, mnie za jedno.
– Prawdziwie za jedno – przyznała. – Bo Morwę już skalne robaki stoczyły. Ze szczętem.
– Nie może być!
– Może. I rada bym wiedzieć, czemu zadbano, by tak spiesznie sczezła. Czemu ją na sposób Zird Zekruna umorzono.
– Wyście ta niewiasta, co chodzi w obręczy dri deonema! – z oburzeniem krzyknął książę.
Pomiędzy Zwajcami poszedł nikły pomruk. Zarzyczka mimowolnie odsunęła się od wojowniczki.
– Chwalić bogów – rzucił ktoś przenikliwym szeptem – nie mam córek. Jedne się kurwią, drugie zostają czarownicami. Samo nieszczęście.
Suchywilk sapnął niespokojnie.
– To prawda? – zapytał. – Bo lepiej, żebyś się zanadto nie pospolitowała ze sługami Zaraźnicy. To nie są porządni ludzie. Ich bogini też nie jest szczególnie warta szacunku, córeczko.
– Warta szacunku? – prychnęła wojowniczka. – O szacunku kiedy indziej będziemy rozprawiać. Bo teraz o moich ludziach mówimy. Wróćcie mi ich, wasza książęca mość. Są mi potrzebni.
– Twardokęsek? Dziś to nikt z niego pożytku mieć nie będzie – książę z powątpiewaniem pokazał na zbójcę. – Inna rzecz, jak on się w samej Wiedźmiej Wieży tak do cna spić potrafił? Przecie mu powroźnicy gorzałki nie przynieśli.
– Może ten czarniawy kurdupel – mruknął obojętnie kniaź.
– Jaki kurdupel?
– Chyba nie powroźnik – zastanowił się Suchywilk – bo świątynną suknię miał na grzbiecie. Musiał być jaki człek znaczny – dodał złośliwie. – Pewnikiem od nas znaczniejszy, jak go starosta grodowy wpuścić raczył. Nam bardzo zajadle przystępu bronił. Ale coś ów godny człek niegodnie czmychnął.
– Cholera! Mistrzowie!
Powroźnik w skórzanej kamizeli niepewnie przestąpił z nogi na nogę.
– Świątynia tu swego człeka przysłała. Ledwoście z wieży wyjść raczyli. Kazał wszystkim iść precz. To my jeno jemu rzekli, by wiedźmy nie tykał, bo wasza książęca mość nierad będzie.
– Ja oszaleję! – książę chwycił się za starannie wypielęgnowane włosy. – To zamtuz jest, nie więzienie! Jak tu tak każdy wedle swej woli włazić może, czemuście mu dziwek nie sprowadzili? Ja was wszystkich powywieszam!
– Nie Twardokęska! – rudowłosa wojowniczka potrząsnęła głową. – I nie moją wiedźmę!
Za murem miejskim, obok siedziby spichrzańskich hyclów, płonęło ognisko. Niewielka gromadka biesiadników raczyła się pieczonym wieprzkiem i bardzo poślednią gorzałką, którą dla uczczenia Żarów ufundowało bractwo rakarzy. Od czasu do czasu do ognia przybliżał się któryś z pałętających się po błoniach pątników, ale rozpoznawszy ze znaków na kapotach profesję kompanii, umykał pospiesznie. Wielce to bawiło książęcych drabów z Bramy Siennej.
Sami strażnicy, z dawna spoufaleni z hyclami, ani myśleli odstąpić ogniska – przynajmniej póki starczy świniny i gorzałki. Z wdzięczności za poczęstunek raczyli hyclowskie bractwo najświeższymi wieściami.
– …a jak się jatki wedle książęcych ogrodów skończyły – rozwodził się strażnik – to się dowodnie okazało, że ta napadnięta kuternóżka to nikt inny, tylko sama żalnicka księżniczka. Zaraz ją Zwajcy do cytadeli powiedli…
– I co ty na to? – szorstko spytał Przemęka.
– Nic – książę beznamiętnie obgryzał świńskie żebro.
– Mogli całą bijatykę ukartować. Po to właśnie, żebym na oślep do cytadeli pognał. Zresztą noc jest, bramy na głucho zawarte.
– Może i racja – wzruszył ramionami Przemęka. – Trzeba poczekać, aż ją Pomorcy pod naszym nosem za – szlachtują. Baba z wozu, koniom lżej.
– Nie wierzę, że to Pomorcy – Koźlarz wytarł tłuste ręce o brzeg płaszcza. – Zbyt wiele mieli okazji, żeby ją cichaczem zabić na dworze Wężymorda. Bez niepotrzebnego zamętu i rozjątrzania spichrzańskiego księcia.
– A jeśli właśnie o to idzie? – mruknął Przemęka. – Może chcą rozjątrzyć księcia, aby we wzburzeniu uczynił coś nader nieopatrznego? Na przykład zerwał nasze małe przymierze?
– Nasze przymierze i tak na wątłej nici zawieszone – przyznał Koźlarz. – Suchywilk księciu Evorinthowi nie dowierza, nietrudno będzie ich powaśnić. Nic, darmo teraz włosy rwać. Jutro się wszystko okaże.
Twardokęsek nie mógł usnąć. Wiercił się niemiłosiernie i przewracał z boku na bok, popatrując nieprzychylnie ku skulonej obok wiedźmie. Bowiem po wstępnych płaczach i wyrzekaniach jaśminowa wiedźma usnęła jak kamień. Nawet nie popatrzyła na jadło, ani chciała słyszeć o kąpieli, zwyczajnie zwaliła się na posłanie.
Rozjuszony zbójca strącił z piersi wiedźmią rękę. Jak ona tak może, pomyślał z niesmakiem.
– Zgadnij, ile razy wcześniej próbowano ją palić na stosie? – Na tarasie zamajaczył zbójcy skurczony kształt. – Ile razy golili jej głowę? Ile razy wymykała się rozjuszonym wieśniakom? Przywykła, Twardokęsek, niech śpi, jeśli potrafi. Dziw, że ty nie usnąłeś.
Prosto z Wiedźmiej Wieży zawiedziono ich do komnat żalnickiej księżniczki. Zarzyczka uparła się, że nie przystoi, aby córka Suchywilka kładła się do spoczynku między zwajeckimi wojownikami. Pokoi dosyć, mówiła, posłanie przygotować też żadna troska i póki co nie rozniesie się wieść o wiedźmie i Twardokęsku. Zbójcy było to właściwie obojętne: nawet nie poczuł, kiedy Zwajcy rzucili go na naprędce uszykowane legowisko w obszernym, przylegającym do sypialni Zarzyczki wykuszu.