Nim jeszcze na dobre przebrzmiały dzwony wieszczące koniec porannych modłów, Mierosz, pierwszy spośród sług Zaraźnicy, wsunął się do komnaty. Nosił odświętną kapicę, suto naszywaną u dołu framzą, a jego świeżo wygolony łeb aż połyskiwał. Szedł raźno, kręcił młynka palcami i wydawał się wielce kontent.
Zbójca ściągnął ze stołu niewielki nożyk i podważył ślepie najbliższej kaczki. Sinoborski łucznik pogroził mu wymownie pięścią.
– Jak przeszła noc? – zagaił Mierosz.
– Dobrze – ucięła Szarka. – Przysposób mi pakunki na drogę – podała mu kartę zapisaną rzędami drobnego pisma. – Odpłynę dziś jeszcze.
Mierosz posiniał, oparł się ciężko o wyzłacane malowidło i przez chwilę zdawał się bliski apopleksji. Zaraz wszakże oznajmił mocnym głosem:
– To się nie godzi!
– Godzi, nie godzi – wzruszyła ramionami Szarka – za jedno stanie. Grunt, że dogadałyśmy się z twoją boginią. Poza tym nie będzie ćwiartowania, bo Twardokęska zabieram ze sobą. Ano, Twardokęsek – dodała złośliwie. – Jeśli myślałeś, że z dobrego serca wyciągam cię spod katowskiego topora, to srodześ pobłądził. Potrzebny mi przewodnik. Ktoś obrotny, kto dobrze zna okolicę i nie poleci w pierwszym miasteczku wójtowi na mnie donieść. Nadasz się wyśmienicie. Drabom nic nie powiesz, bo cię pierwszego obwieszą, a będziesz próbował uciekać, jadziołek zagna cię z powrotem – podrapała złe po oliwkowym podgardlu, aż przymrużyło oczy z przyjemności.
Zbójca milczał, z namysłem przeżuwając słowa Szarki. Nic to, myślał, lepsza już dziewka z plugastwem niż ćwiartowanie, a jak staniemy w Górach Żmijowych, to jeszcze obaczym, kto tam kogo będzie na łańcuchu prowadził. Ani chybi, i jadziołek zdrzemnąć się musi, a dziewka podstępem dri deonema ubiła, sama zaś mdła jest, chuderlawa, łacno ją człek przemyślny pokona.
– Wybierz sobie nowy przyodziewek, Twardokęsek – nakazała. – I niech Mierosz zaprowadzi cię do łaźni. Strasznie cuchniesz. Nie zwłóczcie, bo jeszcze przed zmierzchem z Traganki odbijamy.
Twardokęsek sposępniał. Ze dwie nocki na Kanale zejdą, pomyślał ponuro, a jak nas Sandalya sztormem ogarnie, na dobre tam ostaniemy.
W czas przeprawy na Tragankę zbójca dobrze wyrozumiał, że nie przepada za morzem. Szyper zrazu wszystkich podróżnych zapędził do wylewania wody, bo krypa przeciekała okrutnie, a drugiej nocy Kanał tak się rozkołysał, że zbójca prawie o ocaleniu zwątpił. Bydło ryczało przeraźliwie. Niewiasty poklękały i głośno odmawiały litanie do Fei Flisyon. Szyper klął.
– Byle nie przed zmierzchem – wzdrygnął się zbójca, wspomniawszy, jak każdej nocy coś we ćmie wyło prześmiewcze i z dali marynarzom wygrażało. – Po wyspach ludziska już mocno złe przetrzebili, ale w morzu ono się wciąż bez nijakiej przeszkody lęgnie i nie raz statek przy samym brzegu w głębię wciągnie. Trza nam świtu poczekać, ze słonkiem się wyprawiać.
– Tu co drugi szyper wiezie kontrabandę – kwaśno wyjaśnił Mierosz – przeto o zmierzchu na morze wychodzą, bo natenczas strażnicy się w porcie mieniają i w zamęcie łacno ich oszukać. Ale to małe rybackie statki. Zazwyczaj nie biorą obcych.
Szarka drapała jadziołka po podgardlu. Odwinął się, polizał ją po rękawicy. Język miał różowy. Zostawiał na jeleniej skórze niewielkie czarne plamki.
– Tedy pójdziesz na nabrzeże, Mierosz – oznajmiła – i przekonasz szypra, aby dziś zwyczaju odstąpił.
Wieczorem wymknęli się z pałacu. Bez świty, lektyk i akolitów zawodzących hymny ku czci Fei Flisyon. Szarka prowadziła błękitnego skrzydłonia, dwóch tragarzy dźwigało pakunki, a Mierosz dreptał z tyłu, z wysiłkiem usiłując omijać liczne, urzędowe i zgoła przypadkowe rynsztoki.
Po wczorajszej zabawie w ogrodach bogini miasto zdawało się przepite, otępiałe i nikt ich nie zaczepiał. Powietrze przesycały wonie dziegciu, smoły, taniego wina, przegniłych śmieci i smażonych na nabrzeżu ryb. Dostawcy kłębili się wokół przybijających do nabrzeża statków, wrzaskliwie targując się o cenę połowu i wydzierając nawzajem z rąk co okazalsze sztuki. Brudne dziewki w rozchełstanych koszulach włóczyły się smętnie, wabiąc marynarzy do tawern, gdzie właściciele stawiali im darmowe piwo za każdego przyprowadzonego gościa. Żebracy ciągnęli przechodniów za szaty. Przekupnie nawoływali z głębi kramów. U drzwi kantorków, na okazałych drewnianych tablicach wypisano starannie kursy najrozmaitszych monet, tak z Krain Wewnętrznego Morza, jak i z równin Turznii. Traganka była prawdziwie światowym miastem.
– Hej! Tutaj! – krzyknął usadowiony na wbitym w nabrzeże palu kędzierzawy wyrostek o bezczelnej gębie żaka. – Będą łowić w Zatoce Ślazowej. Szyper bierze trzech pasażerów, bardzo widać im spieszno, bo nie targowali się należycie i zadatek dali. Jeden gębę ma całą bliznami naznaczoną, snadnie go rozpoznacie, bo paskudny jak zaraza. Szyprowi rzekł, że do Spichrzy na Żary ciągną, ale go pozostali zaraz uciszyli. Dziwni to jacyś podróżni – mrugnął porozumiewawczo – tak się między ludźmi obracali, aby na strażników nie natrafić. Mają czekać w łódce przy południowym cyplu. A chcecie statek znać, tedy się dwa grosze należy. – Żak śmiało splunął na zapylony trakt, o włos od sandała Mierosza.
– Bystry z ciebie chłopak. Grzech, by taki tyłek na nabrzeżu darmo wysiadywał – wycedził przez zęby kapłan. – Ot, zda się ciebie kapką nakryć, sługą Fei Flisyon uczynić.
Żak skulił się na swoim słupie. Zazwyczaj akolitami zostawali niewolnicy z niskiej świątyni, lecz po Tragance nieustannie krążyły plotki o zaginionych chłopcach, a szkolarz wyraźnie nie pragnął zostać wytrzebiony ku chwale Zaraźnicy.
– A bodajby cię nagła niemoc sparła, kurewniku! – syknął i pospiesznie pokazał statek.
Na sam jego widok Twardokęskowi zachciało się rzygać. Miał zaniedbany, pokryty wodorostami kadłub i nawet w porcie głęboko przechylał się z burty na burtę. Na trapie stał rudowłosy, niechlujny dziadyga i przyglądał się im z niezadowoleniem. Zagadnięty przez Mierosza niemrawo zszedł na nabrzeże – zbójca przypuszczał, że nie tyle z uprzejmości, ile z obawy, iż mu kapłan wlezie na pokład. Rybacy z Traganki święcie wierzyli, że obecność sług prześwietnej Fei Flisyon przynosi nieszczęście na morzu.
Z początku szyper ani chciał słyszeć o podróżnych. To prosty statek, nie kapłański korab, tłumaczył. Tu wygód nie dostaje, miejsca mało, marynarze ludzie prości, jeszcze czym szlachetnej pannie uchybią. Ale kiedy Mierosz wyciągnął trzosik z tragańskimi groszami, inaczej gadać począł. Tyle że za nic skrzydłonia zabrać nie chciał. To jest poczciwy barkas, powtarzał, co go jeszcze pradziad budował, nie będą go bydlęta obsrywać. Innego se szypra szukajcie.
– Sami poszukajcie innego statku – Mierosz był już srodze zmęczony uporem szypra i zgoła nie nawykł do targów. – Bo na tym z woli Fei Flisyon my zaraz w morze wyjdziem. A wy możecie siąść, ot, na tym palu wedle falochronu. Będziecie w wodzie nogami przebierać i płocie nimi we włóki naganiać. Oczywista, jeśli was do lochów za warcholstwo wtrącić nie każę.
– Pomiłujcież, wasza wielebność – żylasty żeglarz pochwycił trzos i smarknięciem w rękaw spłowiałej koszuli zamaskował przekleństwo. – Kiej tak prześwietna Fea Flisyon każe, pakujcie się na pokład.
Mierosz sięgnął za połę szaty i podał dziewczynie owinięty chustą pakiecik.
– Pisma do współbraci – wyjaśnił. – Mamy kantory w każdym większym mieście i wszędzie wam chętnie pomocy użyczą. Nie zabądźcie o tym. Nie zabądźcie też, że choć was będą u bram witać i po czerwonym płótnie na dworce prowadzić, snadnie wam kto sztylet w plecy wrazić może. Nie kochają nas po Krainach Wewnętrznego Morza.