Выбрать главу

Jedynie szyper, gwoli urzędu i wieku ku owej powinności najsposobniejszy, podszedł do dziewczyny i drapiąc się niespokojnie pod pachą, zagaił:

– Wiatr ustał. Nie odwróciła się.

– Będzie sztorm – oznajmiła.

– Czas sztormów już przeszedł – w jego głosie dźwięczał strach.

W głowie zbójcy zakiełkowało nieprzyjemne podejrzenie.

– Jakby coś w sztormie szło – ciągnęła. – I ku nam go popychało.

– Sandalya rozplotła warkocz – wyszeptał bezdźwięcznie Twardokęsek.

Zbójca nie wiedział, co stało się zarzewiem sporu pomiędzy Sandalya i Zaraźnicą, a po prawdzie to nikt już pomnieć tego nie potrafił. Pamiętano tyle, że ongiś szalona boginka Kanału obróciła w ruinę jaskinie Fei Flisyon. Uczyniwszy to, powróciła do swych ogrodów w północnych cieśninach, kędy prowadził stary kupiecki szlak. Odtąd też poczęła ścigać żeglarzy sztormami, jej pieśni stały się posępne i zwiastowały rychłą zgubę, zaś zaniedbane ogrody rozrosły się potężnie i pokryły powierzchnię splątanymi kłączami, więżąc niejeden statek. Cieśniny opustoszały. Kupcy woleli płynąć południowym przejściem, przedkładając niebezpieczeństwa mielizn nad furię obłąkanej boginki.

Jednak co jakiś czas szaleństwo Sandalyi wzbierało. Rozplatała wtedy warkocz sztormów i pustoszyła brzegi Traganki albo chwytała w uścisk huraganu zabłąkane na Kanale statki. Z tych jeno potrzaskane stępki na brzegu widywano.

Spojrzenia bezwiednie wędrowały ku obręczy na głowie Szarki, jakby poławiacze wierzyli, że zaraz wezwie pomocy Fei Flisyon i cudownym sposobem uniesie statek z morza. Lecz dziewczyna trwała w bezruchu, zwrócona twarzą ku nadciągającemu sztormowi. Oczy miała szeroko rozwarte, zdumione.

– Pani – szyper nieśmiało dotknął jej ramienia. – Pani…

Wówczas, bez ostrzeżenia, otoczyła ich pierwsza fala sztormu. Gwałtowny podmuch wichru cisnął statkiem i w jednej chwili porwał żagiel. Morze rozkołysało się gwałtownie, tworząc potężny, spieniony wir, który ich zagarnął i począł bezładnie miotać statkiem. Znienacka wszystko pociemniało. Potężna fala przewaliła się ponad zbójcą, wycisnęła dech z piersi. A za nią przyszła następna, i jeszcze jedna. Szyper krzyczał coś, jego głos niknął w łoskocie wichury i przelewającej się przez pokład wody. Obok Twardokęska bom uderzył jednego z poławiaczy w pierś i zepchnął w wodę.

Statek jęczał. Nie, właściwie zbójca niewiele słyszał, raczej od palców stóp aż po końce włosów wyczuwał przenikliwe skrzypienie, jakby statek zaczął opłakiwać własną śmierć.

Pomimo zawodzenia wichru i fal była to jedna z owych martwych chwil, gdy świat jest mały i nieruchomy, a Twardokęsek tkwił w niej, z całych sił uczepiony burty, wyraźnie słysząc własny, zadyszany od strachu oddech. I wiedział, że w żadnym razie nie ocaleją, gdyż Sandalya nigdy nie wypuściła wolno statku płynącego od strony Traganki.

Nie pamiętał później, jak długo trwał sztorm. Gdy oprzytomniał, ujrzał Szarkę tulącą łeb skrzydłonia. Podniósł się z klęczek, stanął na miękkich kolanach i potoczył wzrokiem po pokładzie. Dwóch rybaków zmyło za burtę, lecz nie dbał o nich, reszta natomiast wydawała się mniej lub bardziej przytomna. Prócz kapłana, który skowycząc obejmował zakrwawioną głowę, ale też zaczynał dochodzić do siebie. Szyper tkwił przy okaleczonym sterze. Zbójca widział jedynie jego przygarbione plecy i ręce, zbielałe od wysiłku, poznaczone węzłami żył.

Ciężkie, nabrzmiałe od sinych chmur niebo zdawało się napierać na strzaskany maszt. Powierzchni wody nie burzyła ni pojedyncza fala, cień ptaka, grzbiet ryby, lecz statek nieustannie posuwał się naprzód, wiedziony czymś, co napełniało Twardokęska grozą.

Szarka wykręciła wodę z włosów. Tętnienie kropel po pokładzie wyrwało ich z odrętwienia.

– Jesteśmy w prądzie – szyper odezwał się głosem człowieka, który stracił nadzieję. – Sandalya pędzi nas wprost do swych ogrodów.

– Trza mnie było słuchać! Trza było zawczasu tę przeklętnicę obmierzłą zaszlachtować! – wykrzyknął uczepiony ułamka masztu kapłan. – Toż ona na nas nieszczęście sprowadza! I owa obręcz, co ją na łbie nosi, zaprzaństwa i kurewstwa wszelakiego znak dowodny!

Rosły, rudowłosy rybak obrócił się ku niemu niespiesznie i z zamachu trzasnął w gębę. Kapłan zawył, z nosa puściła mu się krew.

Prąd unoszący statek zwolnił wyraźnie. W powietrzu gęstniała delikatna, grafitowa mgła.

Coś z chrzęstem otarło się o kadłub.

Rybacy poczęli kolejno opadać na kolana, unosząc dłonie w błagalnym geście i odmawiając głośno litanię do Fei Flisyon.

– Od niespodziewanej śmierci na morzu obroń nas, matko wysp nieprzeliczonych… – usłyszał Twardokęsek.

Statek napotkał kolejną przeszkodę, zatrzymał się, szarpnął i popłynął dalej. Książę wskazał niewyraźne kontury unoszących się na powierzchni wody roślin, zrazu nielicznych, potem zaś coraz gęstszych i coraz potężniejszych.

– Nadciągają – głucho powiedział szyper.

Statek raz po raz wiązł w gąszczu podwodnych roślin, których grube gałęzie zdawały się jak żywe zaciskać wokół kadłuba.

Mimo mgły Twardokęsek dostrzegał majaczące po obu burtach wraki.

– Nie powinienem pozwolić ci wsiąść na ten przeklęty statek, synu – rzekł Przemęka.

Żalnicki książę położył dłoń na jego ramieniu w milczącym geście wybaczenia, zaufania i zbójca sam nie pojmował, czego jeszcze. Obaj zdawali się opanowani, nie tyle spokojni, ile właśnie opanowani. Odlegli ową nieuchwytną obcością szlachetnie urodzonych panów, którzy są zbyt wyniośli, by płakać, i zdychają bez słowa skargi.

Nienawidził ich. W jednej chwili Twardokęsek znów stał się umorusanym, wygłodzonym dzieciakiem, na kształt wszy uwieszonym matczynej spódnicy, i patrzył, jak przejeżdżają przez wioskę w rok najazdu barbarzyńskich norhemnów. Pamiętał ich konie o smukłych, kształtnych pęcinach i szlachetnych łbach, jakże odmienne od spracowanych wioskowych chabet, którymi wzgardzili nawet norhemni, i pamiętał, jak pięknie dźwięczały podkowy na kamiennej ścieżce, gdy odjeżdżali.

Potem nadeszła zima, długa i śnieżna, podczas której poznał smak mąki z dębowej kory i wywaru ze starej skóry. Wielu umarło, a człowiek nie umiera łatwo z głodu. W pewien mroźny poranek matka Twardokęska nie wstała z łóżka. Zawlókł ją do drewutni. Śnieg zasypał podwórze, a on był niewielki, więc zajęło mu to całe przedpołudnie. Nim minął tydzień, pokonał tą drogę ponownie, z kociołkiem i nożem do mięsa. Jak nakazywał zwyczaj, matka miała trzy noże, jeden do chleba, drugi do mięsa, trzeci do innych rzeczy i bardzo pilnowała, aby ich nie mieszać. Więc nie mieszał i mówił do niej. Wybacz, matko, najważniejsze, żeby przeżyć, a ty jesteś martwa i żyjesz tylko tyle, ile ja.

To była długa zima. Kiedy minęła, Twardokęsek powędrował na Przełęcz Zdechłej Krowy. Odpędzano go kijami, lecz wracał za każdym razem. Aż wreszcie nie mogli już go odpędzić.

Nie pamiętał przecież jej twarzy i nie pojmował, dlaczego przypomniał sobie o niej w ogrodach Sandalyi. Zbójca wzdrygnął się z nagła, jak kundel pod strugą po – myj. Zbyt odległy ból, dawno zapomniana nienawiść. Przestraszyły go.

Rybacy miarowo mamrotali modlitwy, jałowe i daremne. Kapłan przykucnął, nadal ściskając resztki masztu, z ust spływała mu cienka strużka krwi. Żalnicki wygnaniec i Przemęka natomiast tkwili na rufie i z godnością wpatrywali się w grafitową mgłę.

Twardokęsek zaśmiał się sucho.

Książę spojrzał na niego, jakby dopiero wtedy dostrzegł, że jeszcze żyją; spojrzenie szarych oczu było obojętne i odległe.

W dole, na powierzchni morza, rośliny wiły się niczym tłuste, bezgłowe robaki.

Śpiew Sandalyi nadciągnął jak pierwszy, słaby podmuch wiatru. Przejmująca, pojedyncza nuta z pogranicza bólu wciągała statek coraz głębiej w mgłę i skłębione wodorosty. Książę powoli opuścił dłoń na głowicę Sorgo, potężnego, oburęcznego miecza żalnickich panów.