– Ty wiedźmi pomiocie! – zaryczał wściekle Kostropatka. – Skortyzanko przeklęta!
Rzuciła im tylko krótkie, kapryśne spojrzenie.
– Skrzydłoń niech luzem idzie, popod graniami. – Nie czekając, zaczęła schodzić ku osadzie. – Bo mi jeszcze udacie, że to krowa na niebiesko ukraszona i miasto skrzydeł wiechciem dla niepoznaki przybrana.
– Jakże to?! – sierdził się kapłan, rozmazując rękawem posokę na twarzy. – Toć pomiata nami, suka, jako chce! A wy tak? Bez słowa?
– Drasnęła cię ledwie. Czyste cięcie, aby upuścić trochę krwi – odpowiedział zgryźliwie Przemęka – a bogowie świadkami, żeś dobrze na nie pracował. To kobieta norhemnów, lżyj ją dalej, a wyrwie ci wątrobę i zeżre na surowo.
– Ona nie jest z norhemnów – sprostował zbójca.
– A ciebie jak zwą? – spytał Przemęka.
– Derkacz – burknął, bo też to miano jeszcze na Tragance sobie umyślił. – I nie jestem z nią – dodał, choć myśl, że tłumaczy się przed nimi, zeźliła i rozgoryczyła go zarazem.
– Starczy gadek – zganił ich książę. – Ruszajmy, nim dzień cały przemędrkujecie.
Wkrótce zabrnęli w cuchnącą, rozmokłą ziemię pomiędzy rzędami krytych sitowiem chat. Gromadka dzieciaków obrzuciła ich patykami i grudkami cuchnącej mazi. Kobiety tylko stały w drzwiach i patrzyły. Na widok Szarki w czerwonej chustce na szyi i postrzępionej, odsłaniającej uda spódniczce ich wzrok stwardniał jeszcze bardziej. Młoda dziewka w bezkształtnym juchtowym stroju wybiegła na ulicę i chlusnęła im prosto pod nogi strugę pomyj.
Na rynku, przy studni, stadko kurcząt melancholijnie grzebało w błocie. Karczma naprzeciw wyglądała niewypowiedzianie nędznie. Z początku uderzył ich zmieszany odór ryb, przypalonego tłuszczu i brudu. Później jednak Twardokęsek z zadowoleniem rozpoznał ostry zapach czosnku i smażeniny.
– Zdałoby się coś przekąsić – niepewnie przestąpił z nogi na nogę.
– Ano – zgodził się Przemęka – nieprędko się później okazja trafi. Może podróżni w gospodzie popasają, to się o drogę przepytamy. Jeno aby nikomu co głupiego do głowy nie przyszło – jego zęby błysnęły w nagłym, wilczym uśmiechu.
Pomieszczenie było ciemne, na palenisku słabo tlił się żar. Przy długiej ławie tłoczyło się kilku kapłanów w przybrudzonych, żółtych szatach i dwóch zbrojnych, w których po kubrakach zdobionych czarno – żółtą szachownicą rozpoznał celników, co dla świątyni przy trakcie pieniądz zbierają. Na samym końcu ławy mąż o cisawej brodzie i wyglądzie wędrownego handlarza obłapiał posługaczkę, znoszącą jego zaloty z zawodowym znudzeniem. Karczmarz tkwił pomiędzy dwoma tłustymi, zawieszonymi na poprzecznym bierzmie szynkami i bez zapału wcierał tłuszcz w szynkwas.
Ech, a gdyby tak krzyknąć, przemknęło przez głowę Twardokęska. Kapłani Cion Cerena nie poskąpiliby nagrody za żalnickiego księcia. Jednak choć celnicy mieli przypasane miecze, byli tylko poborcami, mało w wojennym rzemiośle wprawnymi, a potężny miecz księcia wzbudzał postrach. Raptem Szarka uśmiechnęła się drapieżnie. Ot, ścierwo, wiedźma jedna, pomyślał z lękiem, ani ona wie, co się człekowi w głowie roi. Ukradkiem uczynił znak odpędzający złe moce i przygarbiwszy się ruszył za innymi.
Przemęka donośnie zażądał piwa. Gospodarz pchnął ku nim cztery kufle.
– Dla dziewki takoż – napomniał Przemęka. – Przemokła, jako wszyscy.
Karczmarz usłuchał, choć jego twarz mówiła wyraźnie, że w tej okolicy kobiety nie chadzają do gospody.
Piwo okazało się lepsze, niż zbójca przypuszczał. Rozejrzał się po oberży. Nad szynkwasem prócz szynek zwieszały się wianki czosnku, cebuli, płaty suszonych ryb i miejscowy przysmak, nanizane na sznurki suche obwarzanki pokryte kminkiem i grubą solą. Na ladzie rozpierały się wielkie słoje z marynowanymi kałamarnicami. Twardokęsek chciwie przełknął ślinę – głód powrócił i znów burczało mu w brzuchu.
– Na żarze żuwka rybna stoi – karczmarz podał Prze – męce bochenek ciemnego chleba.
Polewka była gęsta, podprawiona kminkiem, majerankiem i zrumienioną cebulą, posypana drobnymi kawałkami ostrego sera. Twardokęsek z zadowoleniem wciągnął w nozdrza jej zapach. Ułamał pokaźny kawał chleba, wydobył zza pazuchy łyżkę i zaczął jeść, pospiesznie, by nasycić choć pierwszy głód, nim pozostali opróżnią naczynie. Od dziecka jadał ze wspólnej miski, jego ramię, łyżka i przełyk poruszały się w zgodnym, płynnym rytmie. Kątem oka dostrzegł, że kapłan niemal dorównuje mu wprawą – lata spędzone wśród akolitów, przy klasztornym, z pewnością niezbyt dostatnio zastawionym stole, musiały odcisnąć ślad.
Łyżka zgrzytnęła o dno. Twardokęsek otarł wargi, wychylił do końca kufel i strząsnął z wąsów zbłąkane krople. Chciał prosić o dolewkę, ale pozostali mieli dosyć; zbójca już dawno spostrzegł, że szlachta zazwyczaj nie potrafi radować się dobrą strawą, zaś im lepsze urodzenie, tym gorszy żołądek. Spostrzegł też, że kapłani w żółtych szatach przyglądają im się ciekawie.
– Hej! Jeszcze po kufelku! – krzyknął Przemęka, klepiąc posługaczkę po rozłożystym tyłku.
– I kilka plastrów szynki! – dorzucił bezczelnie Twardokęsek. – Ze dwie gomółki sera!
– A z daleka idziecie, waszmościowie? – zagadnął celnik. – Gdzie zboczyliście z gościńca?
– Jakbyśmy wiedzieli gdzie – warknął Przemęka – to – byśmy nie siedzieli na tym zadupiu. Ta wichura zeszłej nocy zepchnęła nas ze szlaku w jednej chwili!
– Sandalya znów napastowała dziwkę z Traganki – wyjaśnił otyły kapłan, jego oba podbródki trzęsły się przy tym i podskakiwały. – I tyle traf zacny, żeście na Krogulczy Grzebień wyszli.
– Traf zacny, powiadacie – skrzywił się Przemęka. – Toż nas owa wichura mało do ostatecznego nieszczęścia nie przywiodła, że o koniach pomarnowanych nie rzeknę. Dobrze, żem bydło w Zarzyniu przedał. Sami byśmy go przecie przez Góry Żmijowe nie przewiedli.
Kapłani i celnicy poczęli gawędzić z Przemęką o zarazie, co zeszłego roku przetrzebiła trzody na południowych równinach, o podróżnych traktach poprzez Góry Żmijowe i słynnych bydlęcych targach w Spichrzy. Przemęką do złudzenia udawał zubożałego sztachetkę, książę głupawego wyrostka, który pierwszy raz opuścił rodzinną wioskę, a osowiała Szarka suszyła przy palenisku włosy, nie dbając o nagabującego ją kupczyka.
Twardokęsek nie musiał nikogo udawać, jego potężna, przygarbiona sylwetka i tępa twarz zawsze wprowadzały ludzi w błąd. Natomiast z powodu krwawego bandaża Kostropatkę uznano zapewne za wynajętego do ochrony rzezimieszka.
Przemęką coraz bardziej pospolitował się ze sługami Cion Cerena i wkrótce zgodnie wymyślali kapłanom Zaraźnicy, którzy od lat psują pieniądz i ciągną z tego niezmierne zyski.
– U nas też ich pełno – pokiwał głową najstarszy z kapłanów – pijawek przeklętych. Cała sól przez ich ręce przechodzi.
– I bydło – zgodził się Przemęką. – Imaginujecie sobie, wielebny, ściągnęli dziesięcinę od naszych wołów. Jako węgorza ze skóry złupili, przybłędy jedne.
– Wszystko na gorsze idzie – pokiwał głową kapłan. – Ludzie nie szanują bogów, a bogowie skłóceni. Czy uwierzycie, waszmościowie, że nawet ci solarze, nędznicy, usiłowali nas okpić?
– Zawszeć z nimi jednako – celnik zacmokał z potępieniem – rychtyk jednako.
– Ano, jest i u mnie paru niewolnych chłopów – przytaknął Przemęką. – Co jakiś czas trza któregoś dla przykładu w gąsior wsadzić, w pokorze utwierdzić.
Pozostali ledwie kryli sarkastyczne uśmieszki. W przybrudzonym, wyświechtanym odzieniu i wysłużonych butach, Przemęką nie wyglądał ani zasobnie, ani dostojnie. Ot, po prostu hodujący woły zbiedniały szlachcic, który bezczelnością maskuje pustki w sakiewce.
– Dokąd, waszmość, ciągniecie? – spytał mężczyzna o wyglądzie wędrownego handlarza.
– W górę szlakiem – wyjaśnił Przemęka. – Na wiosenne targi w Żalnikach, choć już dość czasu zmitrężyliśmy przez tego ciemięgę – lekceważąco machnął ku popijającemu piwo księciu – i jego, psia mać, zachcianki. Dziwkę z portowego zamtuza wykradł i na wozie ukrył, a Kikuta rajfurka, siepaczy za nami posłała. Człeka mi nadwerężyli – pokazał obandażowanego Kostropatkę – a że inni podróżni się o wszystkim zwiedzieli, kazali nam iść precz.