Twardokęsek zaskowytał.
– Jak on mi wtenczas oczyskami łeb świdrzyć począł – chrapliwie powiedział zbójca – to zrazu mi krew z nosa, z gęby poszła, jakby mi tam co w środku trzasło. A ból był takowy, że anim ziemię mógł zmacać… I kiedy mi w rozumie bełtał, to i mnie snadź co z niego przeszło. Bo widziałem, jak on tam na południu norhemnów niczym zwierzynę ścigał. Nie żeby mu który drogę zaszedł, nie z głodu nawet, ale taka jest w nim do człowieczego plemienia nienawiść. My u niego, Mroczek, taniej od bydła stoimy. Tylko tę dziewkę jedną sobie przyhołubił i jej broni.
– To niechaj jej pilnuje – wzgardliwie odparł Mroczek. – Niech piórami jadowitymi razi. My tyle chłopa naprzeciw posłem, że się piór ze szczętem wyzbędzie. Oskubiem go, jako świątecznego kapłona, i jako kapłona na rożen nadziejemy. A potem dziewka w dyby pójdzie.
– No, nie wiem – sprzeciwił się zbójca. – Bo jakie mnie potem nockami zwidy nawiedzać poczęły, strach wspomnieć… Nie trzeba było w Tragance Krupy słuchać, kiedy on owe bluźnierstwa o Annyonne wygadywał. Wszystko to się do mnie potem wracać poczęło, wszyściuchno. Siedzę wedle komina, okowitę ze skórzanego kubka popijam, ryża posługaczka w pasie mnie obłapia. Tylko że…
– Ale żeś ty się, Twardokęsek, strachliwy zrobił – pokręcił głową Mroczek. – Gdyby ci nie był kat pisany, niezadługo pewnikiem do pokutników przystałbyś, co się po grzbietach za grzechy świata tłuką. Ech, śmiech i sromota… O wywołańcu mi lepiej gadaj, o Koźlim Płaszczu.
– Półżywego go nieśli z przełęczy Skalniaka. Może gdzie tam skapiał pod płotem.
– Nie widzi mi się.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Deszcz siąpił uparcie i derka, którą nakryli księcia, zdążyła doszczętnie przemoknąć. Ścieżka dawno przepadła i Przemęka ani trochę nie rozpoznawał okolicy. Potykając się raz po raz, brnęli przez kolczastą chachmęć. Głowa księcia bezwładnie podskakiwała na noszach.
We ćmie Przemęce zwidywała się inna, odległa ścieżka. Górska dróżka pomiędzy szczytami, kiedy pierwszy raz pospołu z Koźlarzem wymykali się z opresji.
– Dosyć! – Kostropatka zatoczył się, nosze zahaczyły o krzewinę, zachybotały niebezpiecznie. – Starczy, dalej iść nie Iza! Noc ciemna, że oko wykol. Kto wie, co w wykrotach przyczajone? Jeno krecim się po próżnicy jak pies za chwostem.
Przemęka z wysiłkiem otrząsnął się ze wspomnień.
– Będziesz lazł! – powiedział chrapliwie. – Będziesz lazł, ile trzeba! Bo on tu nie sczeźnie! Bo się nie godzi. Nie godzi się, by dziecko, które jeździło w kohorcie… -…w kohorcie boga! – rudobrody wojownik potoczył szeroko roztruchanem. – Powiadam, w kohorcie Org Ondrelssena dziecko jeździło! Ucztowali w dolnej izbie dworzyszcza, obszernej i ciemnej, gdyż w ścianach pozostawiono jedynie wąskie, zazwyczaj zakryte okiennicami prześwity. Dębowe ławy poczerniały ze starości i od dymu, szczerby na ustawionym w podkowę stole przypominały o licznych biesiadach i bijatykach. U szczytu stołu rozpierał się Czerwienieć, wysoki, czarnowłosy pan Czerwienieckich Grodów. Po jego prawej ręce posadzono najczcigodniejszego z gości, władykę z wyspy Orrth, który w pokaźnym poczcie ciągnął na południe. Nieco niżej, wedle porządku, zasiedli panowie okolicznych dworców. Na samym dole, jak popadło, biesiadowały drużyny czerwieniecka i orrthiańska.
– Prawdę gada – przytaknął władyka. – Jeszcze miesiąc nie przeszedł, jak mi popod samym dworem przelecieli, tom się przypatrzył. Szarszun na plecach wielgachny nosi, jako oni wszyscy, tyle że sam ledwo na dwa łokcie od ziemi odrosły. Zwykły smarkacz!
– Ano! – podjął wojownik. – Już drugi rok go u nas oglądają. Nie wiedzieć, skąd pomiędzy widmami ludzkie szczenię!
– Może on z owych dawnych wodzów, co w kurhanach śpią! – Żona Czerwieńca, bardzo młoda niewiasta o długich, jasnych warkoczach, przyłożyła dłonie do poczerwieniałych z przejęcia policzków. – Może prawdziwie poczęły się wypełniać przepowiednie! Toż były znaki… wiek jeszcze nie przeszedł, jak zniknęli żmijowie…
– Tfu, nie gadajcie, pani! – wzdrygnął się wojownik. – Strach słuchać!
– Z początku odejść miało to, co wieczyste – ciągnęła pani. – Potem wrócić to, co umarłe…
– Mnie się widzi raczej – przerwał władyka – że to wodnicy pomiot. Sorelki, co popod lodowymi górami żyją, albo wichrowej sevri. Bo mnie się on za bardzo na człowiecze nasienie nie patrzy.
– Choćby szczeniaka bóg w palcach ze szczerego lodu utoczył, toż nam za jedno! – zaśmiał się ktoś u krańca stołu. – Choć raczej go Białobrody z którą z naszych dziewek utaczał!
Odziani w wilcze opończe wojownicy zarechotali zgodnie: na północy nie lękano się nieśmiertelnych, a ludzie żyli po sąsiedzku z wszelakim nieczłowieczym drobiazgiem. Nawet sam Org Ondrelssen Od Lodu, czy też, jak go pospolicie zwano, Białobrody, często zaglądał do ludzkich siedzib i wszyscy radzi mu byli, bo pan był hojny, skłonny do wszelakich biesiad i wesołości.
– A na koniec… – ciągnęła uparcie pani. – Na koniec świat cały sczeźnie, rozpęknie się w płomieniach…
– Dosyć! – uciął z rozbawieniem Czerwienieć. – Miodu każ nam jeszcze z piwniczki przynieść, a my, mężczyńskim obyczajem, doglądać będziem, żeby ani nie sczezło, ani się nie rozpękło.
O świcie zaś srodze przepity władyka odjechał i wkrótce wszyscy dokumentnie zapomnieli o wyrostku, który przemierzał północ w kohorcie Org Ondrelssena Od Lodu. I jeśli już ktoś o dziecku napomniał, to o innym zgoła: w żywocie pani coraz mocniej kopał dziedzic czerwienieckich grodów.
Nastała zima. Żona Czerwieńca napakowała na sanie wszelakiego dobra, słoniny, solonych ryb, mąki i ruszyła objeżdżać co biedniejszych sąsiadów. Cztery dni przeszły, nim przyniesiono wieści. Czerwienieć ani się dopytywał, czy ktoś jaz oparzeliska wyciągał. Jak stał pod wrotami, tak się na pięcie odwrócił i przez kolejne trzy dni nikt go nie oglądał.
Rankiem zszedł do wielkiej izby. Kopniakiem odpędził psy i kazał szykować biesiadę. A później, kiedy się już gościom dobrze ze łbów kurzyło, rozdał wszelki dobytek – wszystko prócz topora – okręcił się baranicą i poszedł z cytadeli ku morzu. Dziwili się ludzie, że tak jednej niewiasty żałuje: jak to na Północy powiadano, jedna sroka z krza, dziesięć srok na krze. Ale powiadano też, że jak się mąż na co zaprze, to grzech go zatrzymywać, choćby sam sobie łeb rozbić zamierzył. Nikt więc nie zatrzymywał.
Nocką mróz nastał okrutny, a wicher aż dech zatykał. We ćmie Czerwienieć niewiele widział, nadto spił się straszliwie i był to jedynie czysty traf, iż w końcu znalazł brzeg. Wyszedł na Bramę, jak nazywano dwie połączone skały, wysoko na urwisko. Stanął w samym środku, pomiędzy ciemnymi głazami. Górą wichura wyła potępieńczo, a Czerwienieć wsparł się twardo na stylisku topora – bo też ziemia kołysała się pod nim bardziej niż pokład okrętu – i wrzasnął w ciemność nad zamarzniętym oceanem:
– Zabrałeś ich, Białobrody, to i mnie sobie zabieraj, kurwi synu!
Ale choć złorzeczył ze wszystkich sił, żaden piorun nie strzelił. Tylko ochrypł z daremnych zachodów. Aż wreszcie, rozebrany gorzałką, zwalił się twarzą prosto w śnieg.
Inny zamarzłby niezawodnie, ale Czerwieńcowi jakieś licho stało na zawadzie: przespał się akuratnie w swojej baranicy, bardzo mu dobrze było. Obudził się trzeźwiejszy, rozejrzał wokół: jest Brama, są baranica i topór, a przemrożona gęba piecze coraz bardziej. Za to po lodowych dworcach, w których ucztują towarzysze Org Ondrelssena, ani śladu. Zeźlił się Czerwienieć przeraźliwie, ale od swych zamiarów nie odstąpił. Ni o jotę. Nie chce go Org Ondrelssen chłodem umorzyć, to się inny sposób znajdzie.
Tylko jaki? Pospiesznie przetrząsał szaty, ale przecież na biesiadzie i miecz, i sztylet ostatni rozdał, żeby go we wdzięcznej pamięci chowano. Ot, nieszczęście. Bo topór, choć broń sławetna i ukochana przez ludzi Północy, okazał się bardzo nieporęczny.