– Przysposobim sobie posłanie w komórce przy alkierzu.
– Jak chcecie. Mnie za jedno. Weźcie kożuch z sionki, bo tam w komórce nielicho przez ściany wicher dmucha.
– Wszystko zmarnowane! – Kostropatka pozwolił się ściągnął z ławy, ale bynajmniej nie zamierzał zamilknąć. – Wszystko wniwecz obrócone! A za jaką przyczyną? A taką, żeście nie chcieli jednej parszywej dziwce gardła poderżnąć!
Przemęka przytaknął obojętnie. Był doszczętnie zmordowany i nie zamierzał się spierać. Koźlarz leżał w ciepłej, suchej izbie, z Sorgo przezornie wsuniętym pod posłanie. Co prawda gospodarz nie był może najbardziej godny zaufania – Przemęka jakoś nie miał przekonania do tych jego zielonych gadzin – ale będzie jeszcze czas, żeby mu cichaczem łeb ukręcić. Na razie ściągnął z ławeczki w sieni połatany, wilgotny kożuch znachora i zamierzał na nim zasnąć, jak tylko Kostropatka zmęczy się gadaniem. Tyle że kapłan nie zamierzał zamilknąć.
– Wyście człek prosty, z miecza żyjecie – mamrotał niewyraźnie, lecz wytrwale. – Wy się tam, na Północy w naszych sprawach nie wyznajecie. Za jedno wam, kto na żalnickim stolcu zasiada. Smardz nie był może najmilszym człowiekiem – przyznał po krótkim milczeniu. – Wielce nieroztropnie wybierał małżonki. Ale znał granice. I był nasz. Pamiętam, jak wrócił z krucjaty przeciwko Skalmierczykom… z pięć tuzinów chorągwi rzucono w błoto przed wrotami świątyni… I to stado beczących jeńców, których kniaź przeznaczył na świątynnych niewolników – uśmiechnął się z rozmarzeniem.
– A teraz na co nam przyszło? Chamy mnie w łozinie dopadły – oparł się ciężej na Przemęce i coraz bardziej mieszał wątki – jak jaką wiedźmę i gębę mi porznęli, kurewniki… herezja obmierzła… Herezja… w twarz mi powiedział., choć dużo nas jeszcze po lasach pochowanych… trzymają się starych rytów i obrzędów dopełniają…
– Ale spieszyć się trza – gadał niewyraźnie. – Toż jaki wielki czas my się sposobili. Pod samym Wężymordowym nosem knuli. A ninie, kiedy dzień nastał… Wszystko zmarnowane. Żalnicki pan zaszlachtowan jako świnia. Na gościńcu, na zbójeckim. I co teraz? – mamrotał, usypiając. – Co my teraz…
– …my teraz zrobimy? – Koźlarz niespokojnie potarł się po czerwonym, niezawodnie przemrożonym policzku.
Czerwienieć poślinił palec, sprawdził i znów pociągnął osełką po ostrzu topora. Westchnął pod nosem. Nie miał. zacięcia do wychowywania dzieci, ale dawno wyrozumiał, że wrzaskami niczego nie dopnie: zresztą klucznica wyrzekała za dwoje, aż lód strzelał na potokach. Nie, Czerwienieć nie dawał się sprowokować. Kiedy zdarzyło się coś wyjątkowo złowieszczego, po prostu siadał i bez słowa ostrzył topór, a na dzieciaka nawet nie patrzył.
– Gdyby nie wasi drużynnicy, Pomorcy wybiliby nas do nogi – przyznał nieco onieśmielony Koźli Płaszcz. – Skąd mogliśmy wiedzieć, że nas wypatrzą? Przesmyki tak pozamarzały, że grzech było nie spróbować. I przekradliśmy się suchą nogą na sam pomorcki brzeg – dodał z zadowoleniem.
Jak wszyscy czerwienieccy wyrostkowie, Koźli Płaszcz nosił kubrak z miękko wyprawionej skóry, na nim długą kolczugę, a na ramionach, jak zwykle, wytarty płaszcz z koziej skóry. Ostatnimi czasy wkroczył w pełen udręk i zgryzot wiek młodzieńczy. Bardzo urósł. Kiedy chodził po dolnej izbie dworzyszcza, wieńcząca jego hełm biała kita omiatała pajęczyny z belek powały. Ruszał się niezgrabnie, a jego głos zawodził w najmniej pożądanych chwilach, łamiąc się i zmieniając w zabawny pisk ku uciesze dziewek służebnych.
– Tylko że na brzegu przyczaiła się gromada Pomorców – dokończył zakłopotany chłopak. – Strasznie nas poszczerbili. Warka w ramię cięli, rozkazałem mu przodem iść.
Wark był synem sinoborskiego kniazia. Ojciec przyłapał go z kuzynką w komorze, co zgoła nie było niczym niespotykanym. Tyle że dziewkę wprzódy bogini przeznaczono, więc okrutnie kniazia ich nagła komitywa zeźliła. Jeszcze dziewczyna nie obciągnęła dobrze spódnicy, jak ją do świątyni powieźli, a synowi kniaź grzbiet otłukł. Kniahini uderzyła w wielki płacz, bo to był najmłodszy syn, wychuchany, wypieszczony. Kniaź nie słuchał. Dosyć już, oznajmił, chłopaka niewiasty pomarnowały. Toż on nie panna, powiedział żonie. Jak tu kiedy wróg uderzy, to co? Zapląsa przed nimi wdzięcznie? I odesłał syna daleko od stolicy, do Czerwienieckich Grodów.
Chłopak okazał się chudym wyrostkiem o jasnej czuprynie i radosnych, szarych ślepiach. Kiedy tylko stanął w jednej izbie z Koźlim Płaszczem, wyszło na jaw ich ogromne podobieństwo. Aż się Czerwienieć zląkł, żeby z gościem pospołu jakie nieszczęście do dworca nie przyszło. Szczęściem drużynnicy przypatrywali się raczej odzieniu przybysza. Wark miał bowiem włosy zebrane w siatkę z pozłocistych oczek, na niej obszerny beret z długim zielonym piórem, wcięty w pasie kubrak z cytrynowego aksamitu i szmaragdowe rajtuzy. Jak długo czerwienieckie dworzyszcze stało na bożym świecie, nie oglądano tu podobnego cudaka.
Rychło miało się okazać, że wojownicy Czerwieńca bynajmniej nie zamierzali hołdować dworskim obyczajom. Póki pan hamował ich zapędy, obchodzili z daleka młodego kniazia, spluwając otwarcie na jego widok. Ale kiedy tylko Czerwienieć nieopatrznie upił się na biesiadzie, obdarli Warka do gołej skóry, potem wymazali dziegciem i wytarzali w śniegu na podwórcu, a na koniec pospołu opróżnili baryłkę starego miodu. Bardzo się przy tym pobratali. Klucznica zadbała, żeby rankiem pobratali się jeszcze bardziej: uwarzyła wielki gar ługu i zagoniła wszystkich do szorowania podłogi. Nic tak nie jednoczy, jak przepicie i wyrzekanie na babską bezduszność.
Wiosną zaś ze stołecznego dworu przysłano wieści o nieudanej wyprawie. Obu braci Warka zarąbano gdzieś przy brzegach Pomortu i stary kniaź upraszał, by Czerwienieć zatrzymał chłopaka na dłużej przy sobie. Na wszelki wypadek, bo na dworze też niepokoje nastały: kniahini bardzo zachorzała i wiele gadano o truciźnie. Czerwienieć trochę się zafrasował. Nie widziało mu się słusznym, by sinoborski dziedzic rósł pospołu z synem żalnickiego kniazia. Ale nijak było mu oponować.
Chłopcy chowali się wśród drużynników. Wkrótce Czerwienieć pokłócił się na wiecu z panem pobliskich włości i Wark miał sposobność przypatrzeć się północnym waśniom. W środku nocy wojownicy zakradli się pod wraży dworzec i podpalili go cichaczem. Drzwi i okna starannie zaparto, a mieszkańców, gwoli zapobieżenia dalszym niesnaskom, uwędzono w środku. Warkowi bardzo się ten północny zwyczaj spodobał, co nie wróżyło zbyt dobrze jego przyszłym poddanym. Czerwienieć nie bez złośliwości zauważył, że możnowładcy będą musieli stawić czoło kilku odświeżającym nowościom.
Ani się obejrzał, jak we dworzyszczu zalęgła się cała gromada wyrostków. Zwabieni opowieściami o dziecku, które jeździło w kohorcie boga, i sposobnością wkupienia się w łaski następcy tronu synowie wielkich rodów ściągali do Czerwienieckich Grodów jak muchy do lepu. Czas jakiś polowali na wilki, łowili biełuchy przy brzegach Orrth, a przeważnie włóczyli się bez celu po okolicy. Póki nie znaleźli sobie lepszej rozrywki.
Czerwienieć nigdy nie dowiedział się, kto pierwszy wpadł na ów świetny pomysł: ani Wark, ani Koźli Płaszcz nie chcieli wyjawić tajemnicy. Dość, że kilka tuzinów narwanych szczeniaków zaczęło ni stąd, ni zowąd tłuc Pomorców. Na rybackich łodziach wyprawiali się na pomorckie wysepki, północnym obyczajem podpalali nocką osady, a w przypływie animuszu potrafili uderzyć i na wojskowy garnizon. Wszelkie wędrówki stały się nagle dla Pomorców bardzo niebezpieczne, a kilka statków rozbiło się przy czerwienieckim brzegu po tym, jak ktoś rozpalił na skałach fałszywe ogniska. Napadali podstępnie jak dzikie psy, kąsali i uciekali do grodziszcza. Na północy zaczynano ich nazywać wilczą kohortą.
Zabawa była przednia – choć ludzie Zird Zekruna wpadali w coraz większą wściekłość – póki szczeniaki nie wybrały się na prawdziwą wyprawę. Lód trzymał mocno, więc umyślili sobie, że przekradną się Przesmykiem Sokolnickim na sam Pomort. Na szczęście któryś wydał się przed służebną. Zaniepokojona dziewczyna opowiedziała o wszystkim klucznicy, a Czerwienieć niezwłocznie wysłał młodzikom na odsiecz własną drużynę.