– Nie, żebym nie był ciekaw – podjął, przepijając do zbójcy. – Ale coś oni za chętnie przy mnie swoje sekreta odsłaniali. Coś za bardzo im się widzi, żem ja ze szczętem ich. Nic, na razie przydusili mnie za gardziel, ani zipnę. Niech no jednak sposobność się trafi, a czmycham co rychlej. Bo my się oba w takie gówno, Twardokęsek, wpakowali, że tu ani gardłem się wypłacić. Ja żem takie rzeczy oglądał – ręce poczęły mu się trząść, ledwo zdołał gąsior odstawić – że to już nie kryminał…
– Widzi mi się – podjął po chwili – że pomorccy kapłani z dawna mieli baczenie na to żalnickie książątko. Od lat. Tyle że go sięgnąć żadnym sposobem nie potrafili, bo się daleko na południu zasadził. Het za Turznią, za tymi górami wielgachnymi, gdzie norhemni żyją, jeszcze dalej, tam, gdzie jeno szczeżupińskie okręty pływają. Bajali kapłani, że są tam kraje, królestwa niezmierne, gadali też, jak się zwą, ale nie pomnę, taka to była dziwaczność. I tam się książątko za zaciężnego miało najmować.
– A ninie wraca – wykrzywił się Twardokęsek. – Pewnikiem go szczeżupiński okręt w kraj Fei Flisyon przywiózł i takeśmy się w Tragance uwidzieli. Ot, jak biednego nieszczęście zawdy doścignie.
– Ani zgadujesz, jakie nieszczęście – krzywo uśmiechnął się Mroczek. – Ani zgadujesz…
Pan Krzeszcz niechętnie budził się z pijackiego snu. Właściwie zamierzał przedrzemać do południa, albo jeszcze lepiej, do samego zmierzchu, póki łeb nie przestanie ćmić, a kark nie straci bolesnej sztywności. Pod łokciem dzierżył niemal opróżnione dzbanisko. Wczoraj, widać natchniony szczęśliwą myślą od jakiegoś boga, napełnił je serwatką i od czasu do czasu, kiedy suchość w gardle stawała się zbyt nieznośna, nie otwierając oczu, pociągał pokaźny łyk. Nie zrażało go przytłumione beczenie kóz ani smród dobywający się z kąta chaty, gdzie zeszłego wieczoru ulżył sobie któryś z jego kompanów od kielicha. Spał. Chrapał błogo. Śnił.
Przez podłożone pod głowę ramię przebiegła mu dorodna jaszczurka. Pan Krzeszcz poderwał się gwałtownie, otrząsnął. Gadzina smyrgnęła ze stołu, tylko zielony ogon zamachał szyderczo po klepisku. Z nagła wszystko stało się okrutnie wyraźne: skisły zaduch, zgnilizna w gębie i cała mizeria obecnego położenia.
Pan Krzeszcz włóczył się po Górach Żmijowych z dobry tuzin lat i w księstwach Przerwanki nie znalazłbyś ni jednej włości, której by nie przemierzył. Z początku popasał w pańskich dworcach. Przyjmowano go gościnnie, bo w górach ludzie zwykle są wędrowcom radzi. Pan Krzeszcz palce za pas zatykał, brzuch dumnie wprzód podawał i prawił o swych dawnych wojennych przewagach. Kiedy zaś opowiadał o niecnej zdradzie Pomorców, o tym, jak żalnickiego kniazia w jego własnej stolicy pomordowali, szczere niebieskie oczy pana Krzeszcza zachodziły łzami, a spojrzenie przesuwało się od twarzy do twarzy, jakby szukając u nich zaprzeczenia. Słuchano go też chętnie, może nawet chętniej niźli innych, a w tamtych czasach wielu było takich, którzy uchodzili z ogarniętych zawieruchą Żalników.
Potem jednak w Górach Żmijowych z wolna zrozumiano, że piraci bynajmniej nie zamierzają złupić Żalników i umknąć na Pomort. Kiedy przewodzący frejbiterom Wężymord obwołał się kniaziem, ludzie chwytali się za głowy z zadziwienia, co to się na świecie porobiło. Nic to, powiadano, jest jeszcze Jastrzębiec, starego kniazia brat, on piratów wypędzi i po krewnym koronę weźmie. Ale z czasem stawało się coraz wyraźniej szym, że rebelia przygasa, a Wężymord spycha Jastrzębca coraz dalej ku morzu. Darmo pan Krzeszcz targał posiwiały wąs, darmo jego oczy zachodziły łzami. Panowie Przerwanki dąsali się jeszcze trochę, ale później jeden za drugim zaczęli wysyłać poselstwa do Wężymorda. Ostatecznie, jak sobie skwapliwie powtarzano podczas wspólnych biesiad, nie mamy żadnych powodów, by żałować starego Smardza. Łotr był to i niegodziwiec, jakich na bożym świecie mało. Trzeba się co rychlej z Wężymordem uładzić, gorszym niźli Smardz nam nie będzie, a może się co na lepsze odmieni. I coraz mniej chętnie witano pana Krzeszcza w książęcych dworcach.
Zrazu nie pojmował on przyczyn owej odmiany. Więcej, ani samej odmiany w czas nie dostrzegł, bo niby panowie nie wychodzili już go witać na dziedziniec i nie sadzano go na samiuśkim szczycie stołu, obok gospodarza, ale przecież panu Krzeszczowi nie o to szło. Wciąż perorował z zapałem, nie bardzo dbając, czy go słuchają, gardziel tylko co i raz skalmierskim winem zwilżał. A jak skalmierskiego brakło, to i prostą okowitą, bo grzech gościną pogardzić. Nie był wybredny.
Aż wreszcie zdarzyło się, że nie tylko nikt go witać nie wyszedł, ale i wrót mu nie otwarto. Darmo pan Krzeszcz pod bramą krzyczał i płuca marnował. Słusznym gniewem zdjęty pomaszerował do następnego dworca, ale i tam go nie przyjęto, jeszcze pachołkowie psy spuścili. Teraz już nawet człek równie poczciwy i ufny w ludzką dobroć jak pan Krzeszcz pojął, że coś się zmieniło. Próbował księcia pana na ubitą ziemię wyzwać, gdyż jako prawy żalnicki szlachcic w niczymkolwiek się za gorszego od księcia nie poczytywał. Ale w Górach Żmijowych inne zgoła obyczaje panowały, a traf chciał, że pan Krzeszcz nieopatrznie, acz srodze zelżył matkę i babkę porywczego panka. Pachołkowie obdarli go do gołego grzbietu i gwoli przestrogi oćwiczyli korbaczami.
Tak sobie los z pana Krzeszcza zadrwił, i to zadrwił okrutnie. Bowiem choć opowieści owego żalnickiego patrioty burzyły krew spokojnych mieszkańców Przerwanki, nie było w nich ni krzty prawdy. Ani nie chadzał na wyprawy ze starym Smardzem, ani nie bronił bohatersko rdestnickiej cytadeli przeciwko rozszalałym Pomorcom. Po prawdzie zdarzało mu się potykać jedynie z sąsiadami. Było więc kilka zasadzek przy trakcie, z tuzin bitek w karczmach i jeden zajazd skończony podpaleniem wrażego domostwa. Po owym czynie pan Krzeszcz spędził całą zimę w starościńskiej wieży, co jednak w żadnym razie nie nadwerężyło jego zdrowia i nie odebrało mu zapału do dalszych zmagań.
W jednej jednakowoż sprawie pan Krzeszcz nie skłamał: napaść Wężymorda na żalnickie władztwo ze szczętem odmieniła jego życie. Ponieważ posiadłość pana Krzeszcza rozciągała się z dala od najludniejszych traktów (a w gości rzadko się do niego wybierano, szczególnie po tym, jak rozniosła się wieść, że gospodarz rozszczepił czekanikiem podsędka), nieprędko miał się dowiedzieć o pomorskim podboju. Lato było deszczowe. Na polach prawie wszystko zgniło, a co nie zgniło, to zaraza do reszty zmarnowała. Pan Krzeszcz przeważnie siedział w dworzyszczu, pił okowitę i grał w kości z miejscowym proboszczem. Ani słyszał o Wężymordzie. Zaprzątały go sprawy bardziej istotne: wyprawy do wioski po jakąś dziewkę, plany zarybiania stawów i przygotowywanie nowego pozwu przeciw niecnym sąsiadom.
Wychynął z kniei dopiero pod jesień. Sprawę w sądzie przegrał sromotnie, a nieurodzaj okazał się tak dotkliwy, że musiał zastawić u kapłanów Zaraźnicy pokaźny kawał dąbrowy, toteż nie przysłuchiwał się zanadto wieściom ze stolicy. Nawet kiedy po okolicznych dworach poczęli pokazywać się partyzanci Jastrzębca, zachęcając co młodszych i mniej rozważnych spośród szlacheckiej braci do powstania, pan Krzeszcz statecznie się temu wszystkiemu przyglądał. Rozumiał dobrze, że w Żarnikach wiecznie jakiś rokosz się podnosi, a pożytku z nich tyle, że przybywa wywołańców, co się po lasach kryli.
Dopiero kiedy zagon Pomorców spustoszył mu dwór, wzburzenie wielkie i gniew ogarnęły pana Krzeszcza. Zebrał zaprawionych w karczemnych bójkach pachołków i zasadził się przy gościńcu. Nie, nie na pomorckich frejbiterów, nie na rebeliantów nawet, których skrycie uważał za niezawodną przyczynę wszelkiego zła. Wykoncypował sobie sprytnie, że w zamęcie, który ogarnął Półwysep Lipnicki, trzeba się jak najdalej trzymać od polityki i starodawnym zwyczajem łupił kupców.
Zima minęła mu szczęśliwie. Fortuna rosła, na miejsce starego dworzyszcza pobudował nową, porządnie obwarowaną siedzibę, a kiedy puściły lody, ubłagani żarliwymi modłami pana Krzeszcza bogowie umorzyli niegodziwego sąsiada. Pan Krzeszcz pośpiesznie zajechał jego posiadłość i podniesiony na duchu tym znakiem boskiej opieki, przemyśliwał o ożenku. Tymczasem Pomorcy przeklinali rabujących rzekomo na gościńcu rokoszan, rokoszanie lżyli Pomorców, a pan Krzeszcz bardzo się pilnował, by z żadnej pułapki nie uszła żywa noga, co mogłaby niecnie rozpowiadać o jego zaradności.