Выбрать главу

Aż raptem zdarzyło się nieszczęście. Pokaźny podjazd zaciężnych Wężymorda przydybał go nad wyrżniętym do szczętu konwojem. Pan Krzeszcz roztropnie nie bawił się w emandacje. Wziął nogi za pas i umknął w knieje. Okolicę znał dobrze, więc przekradł się trzęsawiskami aż dwa powiaty dalej. Gdy jednak w przydrożnej knajpie trzech Pomorców usiłowało go zamordować, ruszył na południe i nie przystanął, póki nie minął granicy Gór Żmijowych. I tak właśnie został patriotą.

Ale to było dawno temu, smętnie pomyślał pan Krzeszcz. Czasy pieczonych bażantów, skalmierskiego wina i przychylnych szlachcianek dawno odeszły w niepamięć. Teraz przesiadywał w co pośledniejszych karczmach, jeśli zaś go nędza bardziej przydusiła, to i zaproszeniem do chłopskiego obejścia nie pogardził. Czatował w gospodach na wędrownych kramarzy, najemników, a kiedy innego towarzystwa brakło, grywał w trzyszaka nawet z poborcami podatkowymi i powroźnikami. Trzeba zresztą wiedzieć, że pan Krzeszcz w trzyszaka grywał wybornie – nieznacznie tylko losowi dopomagając – i w tamtych czasach było to jego główne źródło zarobku. Przy tym dbał bardzo, by kompania nie zapomniała, z jak znamienitym towarzyszem przyszło im się bratać, i jeszcze bardziej dbał, by na stole nie brakło okowity. Stąd jego przezwisko poszło. W całych Górach Żmijowych zwano go Wydmikuflem.

W zagrodzie kozy beczały coraz żałośniej. Pan Krzeszcz obciągnął na plecach ochopień z grubego sukna, po czym zmacał na ławie miecz. Przypasał go starannie, bowiem choć ostatnio chadzał w prostym, niemalże chłopskim ubiorze, przecież nie zapomniał o swej szlacheckiej godności. Przygładził czuprynę i wyszedł na podwórko, łaskawie skinąwszy znachorowi, który wracał właśnie ze skopkiem koziego mleka.

Już prawie miesiąc pan Krzeszcz popasał w gościnie u znachora Działońca. Domostwo było w okolicy nieco dzikiej, ale z rzadka tylko trafił się dzień, by nikt nie zastukał do drzwi. Jedni ściągali po sławne ziołowe remedia, inni prosili znachora, by chorobę zaklął i odpędził, jeszcze inni chcieli, żeby w wodę patrzył i przyszłość przepowiadał, bo, jak powiadano, wróż był z niego przedni. Pan Krzeszcz przyglądał się owym praktykom obojętnie, że zaś znachor zdawał się chętnie go przyjmować, nie spieszył się w drogę.

Na ławeczce pod starą lipą siedział turzniański szlachcic. Pszczoły brzęczały leniwie od strony pasieki za chatą, a on pogryzał pajdę razowca z miodem i jak z zazdrością spostrzegł pan Krzeszcz, ani było po nim znać wczorajszego pijaństwa.

– Jakże tam synaczek waszmości? – spytał łaskawie pan Krzeszcz.

– Ano, bogów chwalić, szybko do zdrowia przychodzi. – Turznianin podsunął mu bochen chleba i drewnianą miskę z miodem. – Do świata się rwie, a we łbie mu szumi jako w kadzi piwo młode. Dobrze, że go Działoniec hamuje.

– Waszmościów prawdziwie – mruknął z pełną gębą pan Krzeszcz – dobry duch prowadził. Bo Działoniec iście zna się na leczeniu lepiej niż niejeden medyk. Wielem ja tu u niego dziwów widział, aże strach czasami człeka zdejmował…

I ludzisków mnogo tu przychodziło, dodał w myślach, ale żaden mi się tak osobliwy nie wydał jako wy. Boć przecie dwór księcia Piorunka nieopodal, dość chłopa pchnąć albo i samego Działońca, a nie poskąpią rannemu opieki. Wy zaś tutaj siedzicie, zapiecek wymoszczony baranim kożuchem nad dworskie puchowe poduchy i miękkie piernaty przedłożywszy. Ot, dziwowisko.

Pan Krzeszcz uśmiechnął się pod wąsem. Nie był w ciemię bity i swoje wiedział. Nie na samo znachorstwo ludzie do Działońca ściągali ani nie na wieszczenie. Toć on sam, we własnej szlacheckiej osobie, niby to snem zmożony, podglądał starego, jak ukradkiem koziego mleka w miski leje i pod progiem wystawia na ofiarę domowym wężom, ziemiennikom.

Ale nie wydał się ze swym odkryciem, bynajmniej. Miesiąc jasno świecił przez przesłonięte rybim pęcherzem okno, a pan Krzeszcz długo spać nie mógł, wiercił się na posłaniu. Wąs żuł i rozmyślał. Rozumiał, że w klasztorze Cion Cerena nagrodziliby go suto za wydanie starego. Bał się jednak, że kiedy się wieść o zdradzie rozniesie, to nie tylko łupu, ale nawet głowy bezpiecznie nie zdoła unieść, bo go rozjuszone chłopstwo drągami i cepami tuż za klasztorną bramą zatłucze. Męczył się więc i wahał. Aż następnej nocy do chaty znachora ściągnął ów turzniański szlachcic, który się kazał Przemęką wołać.

Nie bez przyczynyś tu ściągnął, ptaszyno, pomyślał z przekąsem pan Krzeszcz. Na głos jednak nic nie rzekł, a Przemęka też nie kwapił się do pogawędki.

Siedzieli tak bez słowa, odkrawając pajdy od jednego bochna i zarazem nie dowierzając sobie nawzajem ni trochę, póki Przemęka nie spostrzegł rannego. Szedł wolno, oparty na kiju, który dlań onegdaj znachor wystrugał, ale zaszedł już całkiem daleko od obejścia, aż się pan Krzeszcz zadziwił. Chciał się owym zdumieniem z Przemęka podzielić, a może nawet krzepkości dziedzica mu winszować, ale ten wstał i przeklinając pod nosem, ruszył za synem.

A tuś mi, pomyślał z uciechą pan Krzeszcz, kiedy obaj zniknęli za drzewami. Już teraz nie daruję i wybadam, coś ty za ptaszyna. Nieprędko mogła się znów podobna okazja nadarzyć, jako że Przemęka baczył, żeby się nikt przy izbie chorego nie kręcił. Owszem, wieczorami z panem Krzeszczem pił, aż im obu ze łbów dymiło, i chętnie przysłuchiwał się jego opowieściom, ale do nadmiernej komitywy z synem go nie – dopuszczał. Co więcej, jak któryś z kmieci, co do zielarza zachodzili, za bardzo do alkierza zaglądał, to go zwyczajnie za kark brał i z chałupy precz wyrzucał. Toż człek rozumny zawsze winien wiedzieć, z kim się pospolituje, przekonywał się pan Krzeszcz, grzech byłoby nie sprawdzić, co kryją. A nuż, myślał, jest w tym jaka inna zgoła przyczyna, może oni takoż ziemiennikom cześć oddają? Może prawdę gadają kapłani Cion Cerena, że w całym świecie żywią wyznawcy onych żmijowych bożków i wszelakim drugim narodom zgubę knują?

Przed oczyma stanęły mu krwawe opowieści o tajemnych spotkaniach, na których oszołomiona przyprawnym trunkiem chanaja rozdziera w strzępy niewinne dzieciątka. Sprośne tańce z wiedźmami pod czerwonym księżycem w pełni, uczty, na których ludzkie plemię pospołu ze szczurakami do jednych stołów zasiada. Wzdrygnął się z początku, ale strzymał: człek szlachecki mężny musi być i na przeciwności, choćby najpotworniejsze, gotów.

W kuchennej izbie nie było widać Działońca, ale stary miał zwyczaj włóczyć się po lesie i pan Krzeszcz właściwie nie spodziewał się go zastać. Ostrożnie przekradł się do alkierza – niewielkiej, ciemnej izby na tyłach chaty. Drzwiczki były niskie, musiał się prawie wpół zgiąć i mimowolnie pokłonić obrazom żmijów, którymi znachor obwiesił tylną ścianę izby. Z pomieszaniem patrzył na inne wizerunki, na skrzydlate jaszczury wyrzeźbione na zagłówku, na rogate monstra, co pochylały się ku niemu z narzuty. Aż wreszcie ocknął się i baczniej rozejrzał po ciemnym pomieszczeniu.

Tobołki leżały pod ścianą. Pan Krzeszcz szybko rozsznurował dwie niewielkie skórzane sakwy, ale nic nie znalazł, ani złota, ani pergaminów. Zajrzał pod łóżko, przepatrzył podbity futrem płaszcz Przemęki, pilnie badając, czy tam gdzie czegoś nie zaszyto. Nic. Rozwiązał każdy z woreczków w kufrze pod oknem – tyle że zaczęło mu się w nosie kręcić od ziół, które tam znachor miał pochowane. Rozgrzebał zarzucone baranicą posłanie Przemęki, ale nie wyszukał niczego prócz wsuniętej pod poduchę manierki; w środku była bardzo zacna śliwowica, o czym pan Krzeszcz nie omieszkał się przekonać. I na sam koniec, zupełnie mimochodem, wysunął z pochwy wielki oburęczny miecz, który stał oparty o ścianę. Nie wiedział właściwie, czemu to uczynił, bo pochwa była z pospolitej, czarno barwionej skóry, a rękojeść wieńczyła najprostsza okrągła głowica.

Ciężki był szarszun, ledwo go pan Krzeszcz w obu rękach mógł utrzymać. Kiedy już nieco oswoił się z ciężarem, podszedł do okienka i począł się bliżej głowni przypatrywać, bo wydało mu się, że dostrzega wyryte na niej znaki. Potem powoli i z niejakim wysiłkiem, gdyż z rzadka tylko czynił użytek z liter, przeczytał: “Nie starty żelazem ni ogniem, zawsze ten sam".