Zaraz omdlały mu ramiona, czy to pod brzemieniem oręża, czy też nagłego zrozumienia, gdyż jeden tylko był taki miecz w Krainach Wewnętrznego Morza. I teraz pan Krzeszcz wiedział już nieomylnie, co przyszło mu odnaleźć i co to może oznaczać.
– Czas wam się będzie zbierać.
Przemęka aż się wzdrygnął na widok Działońca spokojnie stojącego przy kępie łozy. Jak on się w tej łozinie przekrada, pomyślał niechętnie, ani mu co pod butem trzaśnie.
– Każę chłopom, żeby was przeprowadzili na północ – ciągnął znachor. – Tyle że na widok kapłana żalnickiej bogini jeno spluwać będą. Nikt z tych, co stare obyczaje szanują, nie pospieszy mu z pomocą, raczej książęcym znać dadzą. Za dobrze ludzie pamiętają, jak oni tu kiedyś kraj prześladowali.
– Co więc mamy uczynić? – książę niecierpliwie postukiwał kijem.
– Precz go odesłać – zawzięcie rzucił Działoniec. – Niech się sam ratuje. Jeśli potrafi.
– Mam swego człeka na zgubę posłać – oschle odparł Koźlarz.
– Powiem wam, jak się gadziny z opresji ratować zwykły – zielarz uśmiechnął się niemiło. – Jak je co ucapi i dobrze trzyma, wtedy one część własnego ciała odrzucają. Jeszcze się tam ogon u ptaszyska w dziobie trzepocze, wyrywa, ale gadzina dawno już w trawę smyrgnęła, chociaż i bez ogona. Tak i wam zda się uczynić. Odrzucić ogon, by się choć głowa ostała.
– Tośmy chyba ze szczętem u ptaszyska w dziobie – szyderczo odezwał się Przemęka. – Ale, widzicie, myśmy ludzia zbrojna, a ptaszysku łacno można łeb urezać.
– Popróbujcie – wzruszył ramionami Działoniec. – Rychło się okazja trafi, bo pijanica właśnie pognał książęcym was wydać. I nie dziwota, skoro u mnie w alkierzu miecz żalnickich kniaziów przydybał.
Przemęka bez słowa popatrzył na Koźlarza. Książę zacisnął wargi.
– Czemu wy nam pomóc chcecie? – spytał.
– Wielka nagroda za was naznaczona, ale mnie ani bogactwo nie nęci, ani mi gniew Wężymorda niestraszny – odparł stary. – Kto w Żarnikach na stolcu siedzi, też nie dbam. Ale od tego, co Zird Zekrun czyni, i sama ziemia święta krzyczeć poczyna. Dlatego wam pomogę.
Pan Krzeszcz gnał przez las. Sam nie wiedział, dokąd gna, ale nogi niosły go rączo poprzez wielkie paprocie i kolczastą chachmęć porastające dno lasu. Ani dbał o coraz płytszy oddech i ciężkie dudnienie pod czaszką. Przebiegł w bród strumień, potknął się, przewrócił w błoto. Nie wiedział, gdzie jest, nie wiedział, jak trafić na gościniec, ale gnał z całych sił, póki nie rozpoznał pól okalających dwór księcia Piorunka.
– Co ci, Wydmikufel? – poczęli pokrzykiwać grabiący siano chłopi. – Bobaki ci w lesie rzyć przyszczypały?
Ale on nie słyszał ich krzyków. Roztrącił halabardników, wpadł prosto na dziedziniec, pomiędzy stado gęsi. Gęsi zaraz podniosły okrutny rejwach, a gęganie obudziło wylegujące się obok stajen kundle, które z radosnym ujadaniem wpadły pomiędzy kłębiące się wokół gnojownika kury. Wkrótce cały dziedziniec wypełnił przeraźliwy harmider. I wtedy właśnie na nieszczęście z kuchni wychynęła niedojda pomywaczka. Debilka przyglądała się zamieszaniu z rozdziawioną gębą, a potem z całej siły wrzasnęła:
– Górze! Ratujcie, ludzie! Ogień we dworze!
W owejże chwili pan Krzeszcz bez sił opadł obok bydlęcego poidła i omdlał. Tam go właśnie odnaleźli pachołkowie i doprowadzili do księcia Piorunka. Bardzo zeźlonego księcia Piorunka.
Przechadzał się wzdłuż szeregu okien z oprawnych w metal szybek. Drobny, żylasty mężczyzna w zupełnie zwyczajnej, znoszonej karwatce z bydlęcej skóry i siwych nogawicach. Kiedy spoglądał ku panu Krzeszczowi, ten mimowolnie wciągał głowę w ramiona. Książę Piorunek dzielił wszelkie przywary ludzi nikczemnego wzrostu, którzy, jak powszechnie wiadomo, są hardzi, gniewliwi, we wzburzeniu prędcy wielce, a bez rozmysłu.
Przy ostatnim oknie stał drugi mężczyzna. Nieco wyższy od księcia i tak wychudzony, że przypominał nieledwie szkielet owinięty brunatną, świątynną kaplicą Zird Zekruna. Jego milcząca obecność wzmagała jeszcze irytację księcia Piorunka. Niegdyś, po niesławnej kłótni z opactwem, rozjuszony książę przepędził dworskiego kapelana, zaś kaplicę Cion Cerena obrócił na rupieciarnię i bezwzględnie zakazał domownikom kontaktów z bogiem, którego sługi tak bezczelnie go okpiły. W poczuciu słusznej krzywdy, acz, jak miał później przyznawać, wielce nierozważnie, zwrócił się ku tym, których się najbardziej w Górach Żmijowych obawiano – ku sługom Zird Zekruna. Nim pierwszy gniew księcia minął, w dworcu zagnieździł się posępny klecha o czole naznaczonym piętnem skalnych robaków.
Dopiero później Piorunek zrozumiał, że to, co miało być zemstą na przeniewierczych mnichach Cion Cerena, obróciło się przeciwko niemu. Przypomniał sobie, że właściwie darzył pewnym przywiązaniem siwobrodego sługę Cion Cerena, którego największymi przywarami były zażyłość z kucharką i nieprzezwyciężone upodobanie do obsmażanych w cukrze wiśni. Tymczasem zamiast niego w kaplicy zalągł się mąż o spojrzeniu gada, które sprawiało, że w domostwie przygasała wszelka radość, zaś małżonka księcia, którą ten skrycie, lecz ogromnie miłował, coraz częściej bez przyczyny wybuchała płaczem.
– Więc byliście w chacie znachora? – spytał przez zaciśnięte zęby książę. – A czegoście tam szukali, mości Krzeszczu?
– U Działońca, w samej rzeczy u niego, wasza miłość – pokornie odpowiedział pan Krzeszcz. – A szukać niczegom nie szukał, jeno mnie w krzyżu okrutnie strzykać poczęło… Bo też zdrowie, z dawien dawna nadwątlone, coraz bardziej szwankuje – tu pan Krzeszcz poczuł chęć rozwieść się szerzej, ale Piorunek przerwał niecierpliwie.
– Nie kręćcie, mości Krzeszczu – wycedził przez zęby.
– Wyście tu tak gnali, że i niejednego młodego by zatchło, a i ryczeliście niby tur. Nie, mości Krzeszczu, po mojemu to wyście nie porady u znachora szukali. W trzyszaka żeście z nim rżnęli i chłopów moich rozpijali, ot co!
– Jam się z rozmysłu przytaił – oznajmił pan Krzeszcz.
– Znachor, świńskie nasienie, skryty jest i podejrzliwy. A nie bez przyczyny, bo ziemiennikom służy i jeszcze wszelakie wiejskie chamstwo do pogaństwa zachęca.
– Dobrzem się jego przebrzydłemu rzemiosłu przypatrzał – ciągnął. – Alem ani suponował, jaka w nim śmiałość i przeciwko ludzkiemu plemieniu zajadłość. Bo to nie dość, że gadom pokłony bije i innych do świętokradztwa przyciąga. Na ostatek z najokropniejszymi w Krainach Wewnętrznego Morza zaprzańcami się pobratał. Z onym żalnickim wygnańcem, starego Smardza pomiotem. Kapłan Zird Zekruna tylko sapnął z cicha.
– Bzdurzycie waszmość – Piorunek zmarszczył brwi, a brwi miał potężne, opadające na oczy czarną kiścią. – Nasłuchaliście się o skarbach, które Wężymord przyobiecał za wygnańca i bzdurzycie. Toż jak byście go rozpoznać mieli? Dzieciakiem z Rdestnika uszedł.
– Żebym zdrów był, on to! – zaperzył się pan Krzeszcz. – Straszliwie ów zaprzaniec z gęby do starego kniazia podobny, nadto w każdej karczmie przy gościńcu jego wizerunek na drzwiach wisi. Ale inny tam jeszcze znak był dowodny, co jasno waszej miłości pokaże, żem się nie omylił. Bom ja u niego w komorze Sorgo odnalazł, żalnickich panów miecz, co go zaprzaniec ze świątyni Bad Bidmone haniebnie skradł i precz uniósł. On to jest, nikt inny. Smardzowe szczenię.
– A nie zwidziało wam się aby? – uszczypliwie spytał książę. – Nie przebraliście miary w okowicie?
– Wiem, com widział – godnie odparł pan Krzeszcz. – Nie raz ów miecz w Rdestniku, jeszcze za starego kniazia, oglądałem. Sorgo to, nic innego.
Twarz Piorunka wyrażała głębokie powątpiewanie. Miał on pogląd o panu Krzeszczu z dawna wyrobiony: nie przypuszczał, by kiedykolwiek gościł on w rdestnickiej cytadeli, i szczerze powiedziawszy, nie darzył go zbytnim szacunkiem. Nie uśmiechały mu się też łowy na Smardzowego syna. Nie jest godną rzeczą, myślał, by poddany zdradzał swego pana, choćby bluźniercę i wywołańca.