A wiedźma, gamratka jej mać, rosół przesoliła, pomyślał bezsensownie.
Jałmużnik niespiesznie szedł ku zmartwiałemu opatowi. Długi błękitny płaszcz ciągnął się na nim po wilgotnej trawie, laska w lewej zaciśniętej dłoni o sześciu palcach lśniła oślepiającym blaskiem.
– Nie będziesz policzony między mymi sługami – przemówił Cion Ceren.
Głos miał niski, głęboki. Zdawał się dobiegać zewsząd, nie z bladych ust Jałmużnika, ale z całego sadu, spośród majaczących we ćmie pobielanych wapnem pni jabłoni. Znad oświetlonych latarniami dachów opactwa. I z ciemności ponad nimi.
Na oczach Twardokęska kostur opata zmienił się w zieloną żmiję i sycząc odpełzł w ciemność. W mroku przywarł zbójcy do ramienia mokry rozogniony policzek wiedźmy. Bez słowa objął ją, przygarnął. Mocno, z całej siły, by własny strach pohamować. Aż jęknęła boleśnie.
– Pragnąłbym cofnąć wiele spośród tego, co się zdarzyło – bóg posępnie przerwał skowyt Ciecierki. – Ale za dnia ujrzysz na swoim czole obce znamię i zrozumiesz, jak daleko oddaliłeś się od tych, którzy mi służą. Nie mnie tedy obdarzać cię błogosławieństwem na daleką drogę. Bo będzie daleka.
Jałmużnik bez słowa odwrócił się i ruszył z powrotem do osmalonej chaty. Ogień wygasł, lecz dym wciąż palił w oczy. Posłanie Szarki zmiażdżyła belka, a dziewczyna leżała bez czucia na klepisku. Wiedźma wyrwała się Twardokęskowi, przymrużyła oczy, zasyczała wściekle. Cion Ceren nie przystanął.
– Uczyniłaś, co mogłaś – rzekł, odsuwając lekko wiedźmę. – Pozwól teraz mnie spróbować.
Ranna zakwiliła cicho pod jego dotykiem, szarpnęła głową. Cion Ceren pochylił się niżej i Twardokęskowi wydało się, że w jego twarzy, spalonej słońcem i pooranej zmarszczkami niczym stary korzeń, odbiło się głębokie niedowierzanie i przestrach. Niepewnie przesunął palcem po czole Szarki, po obręczy dri deonema.
Wiedźma oklapła nagle, zmalała.
– Próbowałam zrobić tak, żeby zapomniała – chlipnęła. – Ale nie potrafię.
– Nie byłaby za to wdzięczna, choć może wielu spośród nas przyklasnęłoby ci z zapałem – potrząsnął głową. – Zbyt stare brzemię, przez zbyt odległe ścieżki niesione, w zbyt głębokiej ranie.
– Ale byłaby żywa na końcu – sprzeciwiła się, płacząc.
Cion Ceren długo się w nią wpatrywał, aż wreszcie z wahaniem położył dłonie na piersiach Szarki. Powietrze w chacie drgnęło, zawibrowało. Zbójca wstrzymał oddech.
A potem Jałmużnik pogładził wiedźmę po płowych włosach.
– Zdaje mi się, dziecko – rzekł zmęczonym głosem – że uczyniono cię towarzyszką tej niewiasty. Ciebie zaś – zwrócił się z kolei do Twardokęska – naznaczono na jej powiernika. Niełatwe brzemię, lecz sądzić je należy nie po trudach wiosny, lecz po owocach jesieni. Jeśli dotrwamy jesieni.
Po plecach Twardokęska przebiegł ostry skurcz. Jesienią zamierzał być daleko na zachodzie. Jak najdalej od Szarki i jej pokrętnych zamysłów.
– Chodźmy – wiedźma położyła dłoń na ramieniu zbójcy. Posłusznie wziął Szarkę na ręce i wyszli do cichego sadu, zostawiwszy za plecami znieruchomiałego boga.
Na spichrzańskim trakcie Ciecierka z rozpaczą popatrzył na swoje odbicie w przydrożnym rowie. Pomimo warstwy zaschniętej krwi wyraźnie odróżniał na czole pierwszy zarys formującego się brunatnego znamienia, pod którym żywo poruszały się obce, obłe kształty. Usiłował je pochwycić, lecz zawsze umykały głębiej pod skórę, a on jedynie dotkliwiej rozdrapywał ranę.
Podróżni przyglądali mu się z niechęcią, tak samo, jak on miał zwyczaj patrzeć na żebraków. Nagle Ciecierka zrozumiał, że wygląda jak jałmużnik. Zakrwawiony, odziany w brudne szaty włóczęga.
Jakaś kobieta wychyliła się z powozu i rzuciła mu parę miedziaków. Ciecierka bezmyślnie patrzył, jak opadają w rozdeptane błoto drogi, a potem uczynił w kierunku powozu obelżywy gest. Towarzysz kobiety wymownie pogroził mu pięścią.
Jeszcze wczoraj byłem opatem tych ziem, pomyślał z goryczą, miałem więcej złota niż ta wypomadkowana dziwka widziała w życiu. Wszystko przez wiedźmę, pomyślał nienawistnie. Gdybym nie musiał jej spalić, Cion Ceren nigdy nie wygnałby mnie z opactwa.
– Przestań – ze zniecierpliwieniem przerwał głos w jego głowie. – Jesteś głupcem.
Ciecierka poderwał się z wrzaskiem, płosząc osła, którego jakiś przekupień prowadził na pobliski jarmark, lecz ostry ból w czole cisnął nim z powrotem na ziemię, pomiędzy wybujałe łopiany. I nagle przypomniał sobie owo nieuchwytne coś, co tak długo tkwiło ukryte w zakamarkach pamięci. Ostatnią obietnicę. Czy będziesz dobrze służyć naszemu panu? – spytał kapłan Zird Zekruna, a przytrzymujący strzemię jego kobyły Ciecierka przytaknął gorliwie.
Kapłan pochylił się. Lekko dotknął jego czoła znamieniem skalnych robaków i odjechał.
Zwiedziono mnie, pomyślał ze skargą, byłem głupcem i oszukano mnie.
– Cóż, dobiliśmy targu i przypieczętowaliśmy go należycie – szyderczo odezwał się głos Zird Zekruna. – Czy naprawdę wierzyłeś, że będziesz wykłócał się z bogami? Kostur cię wygnał, ja zaś mam dla ciebie zadanie i lepiej, abyś znów mnie nie zawiódł.
Ciecierka skulił się na ziemi niczym kupka zabłoconych łachmanów, gdy pan pomorckiej ziemi bez wysiłku i wedle własnego uznania przemierzał komnaty jego wspomnień.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Jak przyobiecał znachor, bartny ludek przeprowadził Koźlarza i Przemękę bocznymi ścieżkami aż na samo żalnickie pogranicze. W pierwszej osadzie kupili dwa srokacze. Jechali ku Spichrzy, roztropnie unikając co ludniejszych miasteczek, ale też nie kryjąc się zanadto. Okolica była dziwnie spokojna. Od ranka natknęli się na kilka wozów, ale jechały pojedynczo, bez obstawy zbrojnych, furmani zaś nie wydawali się zbytnio wylęknieni. Owszem, grzecznie życzyli Przemęce i Koźlarzowi dobrego dnia, ale ani nie zachęcali do pogawędki, ani nie ciekawił ich nadmiernie widok wędrowców.
Szlak wił się po dnie wąskiego parowu i po kolejnym zakręcie drogę zagrodziła im przyprzężona do siwej kobyłki dwukółka. Wóz był wyładowany po brzegi i nakryty burą płachtą, szczelnie okrywającą ładunek. Z kozła dobiegały odgłosy sprzeczki. Przemęka widział tylko dwa szpiczaste kaptury ze zwieszającymi się na uszy ozdobnymi chwostami: musiały im te chwosty nieźle słuch przytępiać, bo darli się straszliwie.
– Krochmalu dolewać! – wrzeszczał cytrynowy kaptur. – Krochmalu więcej, powiadani!
– Sam krochmal nie poradzi! – odkrzykiwał raźno brunatny. – Obciążać trza! Obciążać, ile wlezie!
Kiedy podjechali bliżej, dostrzegli, że powoził niewielki człowieczek w wypchanym paździerzami kaftanie. Obok niego siedział grubas w krótkiej żółciutkiej kurcie. W ręce dzierżył kawałek pergaminu i tak zajadle coś towarzyszowi klarował, że zrazu żaden nie odpowiedział na pozdrowienie Przemęki.
– Co to za okolica? – zagadnął Przemęka.
– Księże Wiergi – grubas w szafrannej żupicy spojrzał na nich nieprzychylnie znad wystrzępionej paginy i zwinął ją pospiesznie.
– A miasto czyje?
– A nasze.
– Chyba nie waszmości? – zdziwił się najemnik.
– E, nie – grubas aż pokraśniał z zadowolenia, że go tytułują waszmością i stał się bardziej rozmowny. – Nasze, znaczy się pospólne.
– Jakże to tak? – zaśmiał się Koźlarz. – Księże Wiergi, powiadacie, to i książę być powinien.
– Z daleka, widzę, jedziecie – rzekł grubas chełpliwie – boście tutejszych spraw nic nie znajomi. Nie książę tu był, jeno księżna, pani świątobliwa. A raczej panienka, bo ona nigdy za chłopem nie była.
– Żeby ją z jej świątobliwością pospołu zaraza zżarła!
– żachnął się woźnica. – Paskudna baba była, gębę całą miała ognipiórem stoczoną, słodkim wrzodem. Gniło to, cuchnęło tak okrutnie, że tęgie chłopy w jej przytomności mdlały. A te, co nie mdlały, rwały ze dwora ile sił w nogach, bo w pannie taka ochota była do zamążpójścia, że krew jej medycy musieli puszczać.
– I co? Wychłodła? – zaciekawił się Przemęka, rozumiejąc, że trafiła im się wcale ciekawa kompania.