– Samojeden? – zaniepokoił się Ciecierka. – Samojeden człek niewiele przeciwko niemu dopnie.
– Będzie wam pomoc przydana. Fea Flisyon pierwsza prawo podeptała, więc i my możemy – uśmiechnął się zimno. – Pojedziecie ku siedzibom szczuraków, już was tam wyglądają. Zaś ostatnimi czasy w Górach Żmijowych zdarzyło się kilka wielce obiecujących opętań. I będą następne.
Kartoflanka była przypalona i zalatywała stęchlizną, co, jak zauważył Twardokęsek, zdarzało się za każdym razem, gdy Szarka brała się pospołu z wiedźmą do warzenia strawy. Wolarze posępnie siorbali zupę, rozumiejąc, że skoro Morwa poszła tego wieczoru do karczmy, przyjdzie im poprzestać na cienkiej polewce. Twardokęsek zamieszał łyżką w kociołku, nie wyłowił jednak nic prócz żałosnej, rozgotowanej zieleniny i paru ziaren fasoli. Popatrzył na nie, potrząsnął głową i nic nie powiedział; zresztą, co można było powiedzieć?
Odkąd wyruszyli z klasztoru Cion Cerena, susza nie ustawała. Potoki powysychały, tylko czasami na dnie sączyła się wąska strużka wody. Zboże żółkło na polach, spękana ziemia prawie w głos skwirczała deszczu, a woły czyniły na wyschniętym gościńcu taką kurzawę, że ledwo człek dychał. Szczęściem kompania Kuny znała szlak i nawet w czas owej upalnej wiosny potrafili znaleźć wodę. Obozowali jednak przeważnie pod gołym niebem, gdyż żaden oberżysta nie wpuściłby za próg wolarzy, ludzi gwałtownych, słynących z grubiaństwa i zamiłowania do bitki, przy tym golców i rozpustników. Kuna zapewniał Twardokęska, że to się zmieni w czas powrotu ze Spichrzy, kiedy już każdy z nich będzie miał przy pasie wypchaną sakiewkę. Ale na razie siedzieli na klepisku, a okna oberży po drugiej stronie zagonu koniczyny połyskiwały przytulnym ciepłym światłem.
Wędrowali od trzech tygodni, pędząc stado coraz wyżej przez Góry Żmijowe, bez pośpiechu, aby woły nie wychudły i nie zmarniały przed czasem. Kuna co roku prowadził bydło na letnie targi w Spichrzy, tym razem jednak prześladował go pech. Na równinach Turznii, za południowym zboczem Gór Żmijowych, zaraza przetrzebiła stada i z trudem tylko zdołał wynająć się do pędzenia bydła. Potem zbójcy ubili czterech ludzi z jego kompanii. Gdy wreszcie, poharatani i wyczerpani, dowlekli się pod klasztor Cion Cerena, zostało ich tylko ośmiu, zaś liczba owa, jak powszechnie wiadomo, nie sprzyja wędrowcom. Nawet wraz z Twardokęskiem, Szarką i wiedźmą, było ich wciąż jedenaścioro i Kuna nie mógł wybrzydzać, kiedy pojawiła się Morwa. W miłej bogom dwunastoosobowej kompanii ruszyli wreszcie w drogę.
Morwa śmiała się w uchylonych drzwiach oberży schrypniętym, niskim śmiechem kobiety, która umiała wypić równie dużo jak Twardokęsek i często po pijanemu, okrakiem na dyszlu, wyśpiewywała najbardziej sprośne piosenki, jakie słyszał – co świadczyło o znacznym obyciu, bo zbójca słyszał niejedno. Zdzira, pomyślał z zawiścią, bo otwarte drzwi wypuszczały z gospody falę wrzasków i zapach wędzonki, od którego Twardokęskowi donośnie za – burczało w brzuchu. Kobieta w drzwiach zachwiała się, odpychając wczepionego w nią powroźnika, i sztywnym krokiem podążyła ku krytemu płótnem furgonowi, ochrzczonemu przez wolarzy babińcem. W połowie zagonu koniczyny przewróciła się i zwymiotowała.
Wolarze zaśmiali się zgodnie, bez złości.
Dwunastka, nie dwunastka, pomyślał Twardokęsek, z niepokojem przyglądając się powroźnikowi, jeszcze na nas baba nieszczęście sprowadzi. Zważywszy, że powroźnik, jak i wszyscy jego konfratrzy, żył z tropienia złego, a na wozie spała wiedźma, zbójca miał się czym trwożyć.
Co prawda, pomyślał, jeśli nawet Morwa zdążyła się czegoś dopatrzeć – a dałby sobie rękę uciąć, że tak było – to na razie nie zdradziła się ni słowem, a wiedźmie i Szarce nie czyniła żadnych wstrętów. Jęzor miała popędliwy, ale ujadała przeważnie na poganiaczy. W furgonie natomiast panowały spokój i harmonia, o czym wkrótce przekonał się wolarz, którzy nieopatrznie klepnął zbierającą chrust wiedźmę po zadku. Baby się nań zgodnie rzuciły i gałęziami grzbiet mu otłukły.
Wolarze z wolna kładli się w kotarhach, ale Twardokęska czemuś sen nie morzył. Był to ostatni postój przed pasmem Gór Sowich, legowiskiem zwierzołaków, i Twardokęsek znał te strony lepiej, niż był skłonny przyznać. Kiedy patrzył na zachód, rozpoznawał odległe szczyty, Maczugę, Pal i ten, który zwali Mnichem. Za nimi rozpościerała się Przełęcz Zdechłej Krowy, pół dzionka górską ścieżką pomiędzy szczytami i byłby w obozowisku. Jeśli zostało choć kilku ze starej kompanii, pomyślał, rozszarpaliby mnie za ten skradziony skarbczyk, rozdarli na strzępy.
Nacierał łojem wysokie buty z żółtej licowanej skóry, kiedy znienacka zaszła go Szarka, przysiadła obok na derce. Na samodziałową koszulę miała wyrzucony skórzany serdak bez rękawów, z przodu sznurowany aż pod szyję, w talii ściągnięty szerokim pasem. Nosiły się z wiedźmą wcale zasobnie, bo w opactwie hojnie ich wywianowano przyodziewkiem i jadłem. Twardokęskowi mnisi przydali nawet sielną kobyłkę, przyciężkawą nieco, lecz spokojną i nawykłą do górskich ścieżek. Bardzo sobie mnisią poczciwość Twardokęsek chwalił.
Dotychczas wędrowało im się zadziwiająco spokojnie. Twardokęsek przykazał wolarzom zwać się Derkaczem i ani im we łbie świtało, kogo do kompanii przyjęli. Zaś co do niewiast, wieść o napadzie i zbójeckiej swawoli rozniosła się, ale wolarze Szarce ni wiedźmie nie przymawiali, a że czasem je kto w tyłek klepnął, gniewać się Twardo – kęskowi było niesporo. Jadziołek nie kręcił się wedle furgonu, wiedźma nie wiedźmiła. Szarka zaś wielce składnie włościankę udawała: jak jej który wolarz co grubego rzekł, płoniła się i uciekała. Choć ślepia jej przy tym bardzo nieprzyjemnie łyskały.
– Lękam się, Twardokęsek – dziewczyna poprawiała sute fałdy spódnicy. – Im głębiej w te góry, tym bardziej jadziołek zeźlony, niespokojny.
Ot, dziwowisko, pomyślał zbójca. Prędzej nadałaby się wiedźmie jakowaś potwora, a tu wiedźma jeno z kocięciem wędruje, a Szarce, dziewce wcale nie wiedźmińskiej, rozumnej, uczonej, jadziołek we łbie bełta, złe wieszczy.
– Trza się nam było w opactwie przyczaić – mruknął niechętnie – nie do Spichrzy smyrgać. Tu okolica dzika, ludziom nieprzyjazna, iście trafunek, przejedziem li nie.
Dziewczyna gniewliwie targała kosmyk włosów.
– To ci jedno, Twardokęsek, rzeknę – odezwała się – że to ani moja, ani twoja wola. Co się zaś tyczy jadziołka, jak się w łeb wwiercić potrafi, sam wiesz, objaśniać cię nie będę. A teraz z nagła znów wróżyć począł, jak zeszłej wiosny w Łysogórach, kiedy tak długo mnie dręczył, póki nie ruszyłam na Tragankę. Tyle że licha z niego przepowiednia, zwichrowana.
– Jako i wróżba wszelaka – przytaknął posępnie zbójca.
– Prawda. Powiedziała mi na Tragance Zaraźnica, że jadziołek się marą senną żywi i majakiem, a raz człekiem owładnąwszy, z wolna go o szaleństwo przyprawi.
– I nie dziw – wzruszył ramionami zbójca. – Wielu żem takich oglądał, co przyszłość przepowiadają, a co do jednego rozum mieli zmącony. Toż na wiedźmę naszą patrzajcie… – urwał, bo dziewczyna istotnie spojrzała.