Pierwsi zbójcy wpadali do kotlinki. Twardokęsek zmrużył załzawione od pyłu oczy. Na przedzie gnał Mrówka, w kołpaczku suto rysiem obszytym, w nabijanym ćwiekami półkożuszku, z dala maczugą nad łbem wywijał, a obok Mroczek, niegdyś kupiec bławatny, z rohatyną. Za nimi Olsza z pałką, zbiegły niewolnik, który pół życia strawił na kupieckich galerach, postarzały już, z bielmem na lewym oku, lecz wciąż krzepki. Dwóch następnych Twardo – kęsek nie rozpoznawał, musieli dopiero co dołączyć do kompanii. Ale zaraz mignęła mu znajoma, od stóp do głów odziana w błękit sylwetka – to z taneczną gracją schodziła w dół Vii, Yisenka, jak ją czasami Twardokęsek zwał, smagłoskóra Servenedyjka; zgrabna, zakrzywiona szabelka połyskiwała u jej boku w srebrzystej pochwie. Dalej leciał Strzałka, potężny głupawy pachoł z pobliskiego sioła, w ręku miał sznur do łapania koni.
W tarninie błysnęło żelazem kolczugi i Twardokęsek drapieżnie wyszczerzył zęby na widok Uchacza. Uchacz znienacka pojawił się na Przełęczy Zdechłej Krowy trzy lata temu. Przyprowadził trzech pachołków i od początku wadził się z Twardokęskiem. Jego człek wygadał się, że Uchacz wiódł się z bogatej, herbowej szlachty, ale od małego ciągnęło go do wina, kości i dziewek, aż, popadłszy w długi, kupców na gościńcu pomordował i ojciec kazał mu iść precz. Panek ów był na gębie dziwnie gładki, w mieczu dobrze wyćwiczony i bardzo obrotny, ale, widocznie sam chcąc kompanii przewodzić, Twardokęska ledwo cierpiał.
Morwa poganiała rozpaczliwie, ale było widać, że nie dobieży do strugi.
Tymczasem nawet stary Kulawiec dokuśtykał na dół zbocza. Nie przystając w biegu, Vii przyłożyła do warg kościaną piszczałkę i rozległ się potworny wizg. Spłoszone ryże kobyły Morwy stanęły dęba. Servenedyjka odrzuciła głowę, wybuchła śmiechem.
– Na nic już furgon, nijak Morwa nie zmoże – osądził Kuna. – Dobrze, że choć my bezpieczni.
Dziwka też zrozumiała, że niczego nie dopnie. Zeskoczyła z kozła i zadzierając spódnicę, pognała co sił w nogach ku Trwodze. Olsza zabiegł jej drogę, pałką po łbie zdzielił. Morwa ani pisnęła, zwaliła się na ziemię jak gałgan.
Mrówka rozciął płótno z tyłu furgonu, wskoczył do środka, Mroczek za nim.
Wiedźma rozdarła się przeraźliwie, kiedy ją wywlekli i zarzucili spódnicę na łeb.
– A może tak skoczylibym, Kuna? – zbójca głośno przełknął ślinę. – Dwunastu ich i nas dwunastu, jeno my w siodle. Zmożem.
– Głupiś! – rzucił ze złością poganiacz. – U nas trzy baby, a oni zbóje są, z rabunku żyją. Furda furgon! Nic tam w worach nie znajdą prócz fasoli.
– Sprytniście – potrząsnął głową Twardokęsek. – Ani chybi, od początku ukartowane było, że wóz tyłem pójdzie, zbójom na przynętę.
– Dziewka wasza cała – zaczepnie odparł Kuna – tedy nie krzywdujcie, bo widzi mi się, że ta służka nie ze wszystkim jak należy była. Dalej jechać trza, nim się szczuracy zlecą. A jak komu nie w smak, niech się ostaje, ja go nie zatrzymuję.
Nieco z przodu, nad samym brzegiem, skrzydłoń niecierpliwie drobił w miejscu. Szarka przyglądała się rabusiom. Tej też nie wiadomo, co do łba strzeli, pomyślał z niepokojem Twardokęsek.
– Tedy jedźmy – zgodził się pośpiesznie.
– Teraz do rzeczy mówicie – błysnął zębami poganiacz. – A panna – upomniał Szarkę – niech się tak nie przypatruje, bo jeszcze się co złego przytrafi.
Odwróciła się nieznacznie.
– Tam – powiedziała, wskazując nad głowy rabusi.
Od zachodu, znad szczytów, rozległ się świst polującego jadziołka. Spadł na zbójów. Pierwsze pióro dosięgło Uchacza, prosto w twarz. Nim jeszcze inni zrozumieli, co się dzieje, złe zanurkowało niżej, wczepiło się w oczy Strzałki. Oszalałe ze strachu konie zakwiczały cienko, wyrwały mu z ręki sznur i runęły naprzód. Vii uniosła krótko ostrzyżoną, ciemną główkę, popatrzyła w niebo i pędem pomknęła z powrotem ku żlebowi.
Woły, widocznie zwietrzywszy niebezpieczeństwo, zaczęły ryczeć donośniej, ze strachem.
– Na żmijów! – wrzasnął Kuna. – Znarowiły się! Na przeciwnym brzegu trwała rzeź. Mrówka nie zdążył się nawet wyplątać ze spódnicy wiedźmy, zdechł z opuszczonymi portkami. Uchaczowi ciemna piana wystąpiła na gębę, rzucił się na Kulawca. Stary próbował uciekać, ale Uchacz zadusił go w szale i sam zmożony jadem, zwalił się na ścierwo kamrata.
– Ruszać się – wrzeszczał Kuna. – Ruszać się, skurwysyny, nie gapić!
Trzy setki oszalałych ze strachu zwierząt jednocześnie zerwało się do biegu na oślep, pociągając za sobą równie przerażonych wolarzy. Twardokęsek zdążył jeszcze dojrzeć, jak smagłoskóra Vii okręca się na krawędzi żlebu i z rozpostartymi ramionami wali się w dół.
Dopiero pod wieczór poskromili stado.
Przyczaili się w niewielkiej kotlince. Bez ognia, by nie ściągnąć szczuraków, choć wedle Twardokęska woły podniosły nad Trwogą taki rejwach, że słyszano je aż w Żalnikach. Poganiacze nie rozdziewając się, legli w kupie na ziemi, inni podrzemywali w kulbakach. Na Twardokęska wypadła kolejka, by czuwać. Siedzenie miał obtłuczone od jazdy po wertepach i kłuło go w krzyżu, a po prawdzie to i nieswojo mu nieco było. At, za jedno, pomyślał, wiedźma już teraz pewnikiem od jadu posiniała, a czy jej kto wcześniej wygodził, czy nie, też za jedno.
Szarka spała nieopodal, pod karłowatą jarzębiną, z dala od innych. Od Trwogi nie odezwała się ni słowem.
Przywołała go, pomyślał, dziwka nieczysta, przeklęta. Gorzej jeszcze niźli wiedźma, bo wiedźmę szał po świecie pędzi i krew czarna, zepsuta. A ta sama, sama z siebie jadziołka przywołała i może znów przywołać, kiedy bę – dziem spali. Albo zielem jakowymś nas napasie i jak wszy umorzy. No, raz kozie śmierć. Pewnikiem jadziołek jeszcze u Trwogi ścierwo żre, wiedźma na dobre przepadła, a i dziewka widać zmordowana, umęczona. Czas się zbierać, szyję unosić.
Noc była ciemna, że choć oko wykol, a jego buty ze świńskiej skóry ani skrzypnęły w trawie.
Złapała go za nadgarstek. Wykręciła, aż kwiknął, i przytrzymała przy ziemi, póki nie przestał się szamotać.
– Jakbym była dobrą, prostoduszną niewiastą – syknęła mu prosto w ucho, a ślepia jej się od wściekłości skrzyły jako żmijce – zaszlachtowałabym cię niczym wieprza. Tylko nie przeciągaj struny, Twardokęsek, bo nie zdzierżę.
– Puszczaj – sapnął zduszonym głosem.
– Po co? – warknęła mocniej jeszcze rękę przykręcając.
– Żebyś dokończył, w czym się kompanom nad Trwogą nie poszczęściło? Żeby do reszty wszystko zepsuć? Przykazałam ci strzec wiedźmy, zaufałam, kurwi synu, ale ty nogi za pas wziąłeś, tylko smród został! – aż zachłystywała się złością. – A ja przez ciebie plugastwo szczuć musiałam. Niech on się teraz rozhuka, rozswawoli, ni jeden żyw głowy stąd nie uniesie, pojmujesz? Zanadto ci, gównojadzie, pobłażałam. Bo mi się zdawało, że lepiej cichaczem się przekraść. Bo mnie bawiło byle pankowi czapkowanie i po chaszczach obozowiska, i chuda polewka, nawet jak mnie te kmioty po tyłku klepały, też mnie bawiło. Ale dosyć, Twardokęsek, skończyło się. Jak zdrów chcesz do Spichrzy dojechać, bacz lepiej, by wiedźmie więcej włos ze łba nie spadł. Nie moja sprawa, że się z nią po nocach pokładasz, tedy nie z sentymentu jej pilnuj, ale dlatego, że ja z ciebie pasy drzeć będę, jak jej się co złego przytrafi – odepchnęła go i zanurkowała w szelinie.
Dwie pary miodowych ślepi świeciły na brzozowej gałęzi, nisko nad ścieżką. Oliwkowe pióra wciąż połyskiwały od jadu. Odegnała go. Pobiegła dalej, aż odnalazła bajoro. Grząskie, cuchnące zgniłymi roślinami. Zanurkowała, odgarniając śliskie, splątane liście. Głęboko, aż na samo dno. Nim jeszcze napłynęły łzy.
Brązowa suka z rozszarpanym brzuchem, skowycząc, zdychała u moich stóp. Ostatnie, co zobaczyłam. Na mokrej posadzce, twarzą w dół, w kałuży wina i psiej posoki.
Za piecami był ogień – pamiętasz? – a ja miałam nie żyć. Noc, letni deszcz, krew, której nie umiałeś zatamować. Krzyczałeś, ty, nie ja, kiedy płynęła ci przez palce – jasna, spieniona.
Mokerna pobladła jak chusta, gdy wniosłeś mnie w próg.