Выбрать главу

– Nockę całą ślepia przy sobie widziałem – schrypniętym głosem odparł Mroczek. – Wszędzie po krzakach ślepiska. To pyrgały przy ziemi, to znów się na mnie gapiły, żółte, świecące. Idą zwierzołaki za mną, idą bez ochyby, nie sztuka im samotnego człeka na gościńcu przydybać i sprawić. Ale z wami, w kompanii, inna będzie sprawa.

– Ano, bo do ostatniego nas utrupią – sarkastycznie odparł Twardokęsek.

– Gdzież tam, gromada was – skrzywił się Mroczek. – A my dwa zważać będziem, po krzakach na darmo się nie ostawać, nie mitrężyć z dala od innych. Jako teraz czynimy – dodał, nerwowo rozglądając się po tarninie. – Na co nam tyle po próżnicy gadać? Wydać cię nie wydam, na jednym haku by nas obwiesili. Jeszcze srebrem opłacę, bylebyś nic nie gadał.

– A niewiastka cię nie rozpozna? – upewnił się jeszcze Twardokęsek.

– Mrówka, świętej pamięci, pierwszy ją przydusił – dawny kupiec bławatny odsłonił w uśmiechu drobne, spróchniałe zęby – i spódnicę na łeb zadarł, coby się nie szarpała. Nie, widzieć to ona za bardzo nic nie widziała.

– Abyś się z czym nie wygadał – ostrzegł. – Bo ja tu za pachoła robię i zwą mnie Derkacz. A od dziewek trzymaj się w daleka, od tej ryżej najdalej.

– Nawet jakby sama chciała? – zarechotał Mroczek. – Grzech nie brać, jak dziewka prosi.

– Ta chcieć nie będzie – zbójca aż posiniał na wspomnienie, co mu onegdaj Szarka zapowiadała.

Coś w jego głosie widać ostrzegło Mroczka. W tejże samej chwili cofnął się głębiej w krzaki. Nie dość szybko. Coś tam chrupnęło, potoczyły się kamienie. Twardokęsek zawahał się. Nie kwapił się w krzaki leźć, kamrata dobijać. At, niech tam, pomyślał, albo go szczuracy dorżną, albo sam z siebie skapieje. Popędził kobyłkę.

* * *

– Piękną łaźnię nam zgotowaliście – potrząsnął głową Mroczek. – Uchacz, Mrówka, Olsza, Kulawiec, Vii, wszyscy pomordowani. Całą sławetną kompanię z Przełęczy Zdechłej Krowy jadziołek wydusił niczym pchły w kapocie… Jak ja cię wtedy w Górach Sowich między wolarza – mi dojrzałem, Twardokęsek, to pomyślałem sobie, pal licho ten zagrabiony skarbczyk, niechże ci na zdrowie idzie. Grunt, byśmy pospołu głowy bezpiecznie unieśli. Ale tobie mało było tych, co nad Trwogą od jadu legli. Tyś mnie podstępnie sztyletem po żebrach zmacał…

Ze słabości ledwiem co widział – przypominał sobie Mroczek – a rozum rwał mi się, mętniał powoli. Kobyłka, co ją miałem we krzach uwiązaną, zerwała się i uciekła, ale ocuciło mnie parskanie. Raźne, końskie parskanie. Wielgachny kary ogier stał nade mną, przytupując w błocku, rdzawym, ceglastym od posoki, co ze mnie wyciekła. Chłop na nim siedział i choć opończę miał przyszarzałą, przecie rozpoznałem świątynną kapicę. Brunatną, jaką same tylko sługi Zird Zekruna noszą. Ale o tym ci mówić nie będę, Twardokęsek. Ni o tym, jaka mnie groza zdjęła, kiedym mu w gębę zajrzał. Od tego, co mu w ślepiach świeciło. I znamienia. Znamienia skalnych robaków na czole.

Nawet mi rany nie przewiązał, tylko na siodło za sobą wsadził. Nie śmiałem pytać, czemu. Rychło zjechaliśmy z traktu. Ostro popędzał. Coś tam krzyczał, to się ze sobą wadził, to znów skamlał bezrozumnie. I coraz głębiej w góry wjeżdżał, coraz dalej od szlaku. Aż tam, gdzie się żleb otwiera, co do jaskiń pod Górami Sowimi wiedzie. Szczęście, żem się w krze zsunął, w szelinę miękką, miłosierną.

Wysoko już stał miesiączek, kiedym się wreszcie obudził. Ciężko mi na piersi było, jakoby mnie jaka zmora we śnie gniotła. Ale nie zmora to była, jeno szczurzysko wielkie, wypasione. Sierść miało lśniącą, tłustą, jak bobry w książęcych żeremiach. Z grozy dech mnie odszedł, a ono jeno zapiszczało, prawie że ludzkim śmiechem i w szczelinę smyrgnęło. Ale o tym też ci nie opowiem, Twardokęsek. Ani o dwóch dziewuszkach, które potem ze krzów wychynęły. Za ręce się trzymały, a żadna nie była większa niż na łokieć, tylko głowy miały ogromne jak dynie. I kiedy tak nade mną wydziwiały, to im się te łby w przód i w tył kołysały, jakby zaraz z karków spaść miały. A potem, Twardokęsek, zdarły ze mnie koszulę. Jedna poczęła mi ranę lizać, a druga…

* * *

Zbójca jechał posępnie, bez zapału. Z początku poranek był rześki, chłodny, jak to w górach. Potem jednak skwar nastał okrutny, a stado nie zwalniając, parło naprzód. Wreszcie, zmordowany, zrzucił koszulę i w samej tylko skórzanej kamizeli, z gębą obwiązaną grubą siną chustą, popuścił wodze i zdał się na rozsądek kasztanki.

Gdzieś w tumanie ciężkim od smrodu bydląt i czerwonego suchego pyłu mignęła zbójcy skurczona twarz wiedźmy. Ogromne nabrzmiałe ślepia nad grzbietami wołów.

Pod wieczór zwierzęta poczęły przyspieszać. Wodę bydlęta czują, zgadł Twardokęsek, tedy Modra blisko. Aby się tylko na koniec szczuracy nie wyroili.

Lecz – przynajmniej tym razem – złe miało go oszczędzić i nie naruszony dotarł do granicznej rzeczki; woda lśniła purpurowo od dopalającego się słońca.

– Ech, przejechalim! – wrzasnął Buk. – Przejechalim!

– W karczmie gardło zdałoby się przepłukać! – odkrzyknął Twardokęsek.

– Nie bójże się, jest i gospoda! – zaśmiał się poganiacz. – Popod Szczurakiem ją zowią, bo karczmarka podobno i zwierzołaków nie odpędza, jak zimową porą w okienko zastukają. Niech no latarnię nad bramą dziewka zapali, i stąd ją uwidzisz. A podpalanka tam – dodał z rozmarzeniem – że lepszej w Górach Żmijowych nie znajdziesz.

Kiedy podjechali bliżej, rozpalono nie jedną, ale trzy latarnie – nad dźwierzami i na rogach dachu, przy maszkarach wyrzeźbionych w cisowym drzewie, które ani chybi miały szczuraków wyobrażać. Gospodyni wybiegła im na spotkanie aż na skraj traktu, w obsadzoną wiśniami aleję.

– Bydlęta na pastewnik popędźcie – zarządziła – mocna jest zagroda. Sami do środka chodźcie co żywo. Balie dziewkom nagotować przykazałam, wyparzycie się we wrzątku. Jeno chyżo, bo prosiak skwierczy na rożnie, należycie już przypieczony.

– Tedy i prosiak czeka? – zaśmiał się Kuna. – Nie znałbym cię, Goworka, pomyślałbym, ani chybi ze szczurakami się zmawiasz, coby wiedzieć, kogo gościńcem przepuszczą.

– At, głupio gadasz, że strach – karczmarka z udaną złością klepnęła zad jego ogiera. – Toż od południa kurz na gościńcu widać. Oj, ogromnąście mnogość bydląt spędzili tego roku. Aby mi w żyto nie lazły! A tu powiadają, wojna będzie w Żalnikach. Podatkami nas takowymi gniotą, że jeno gardło sobie własnymi rękoma poderżnąć, bo żyć zaiste nie idzie. Niby żalnicki pan na Zwajców ruszyć zamierza, ale coś mi się to wcale nie widzi… A poszło nazad! – trzepnęła patykiem niesforne kurczę, które korzystając z uchylonych wrót, usiłowało przemknąć na gościniec. – Boć wiadomo, że rok w rok Wężymord ze Zwajcami wojuje, toż nie będzie jeszcze dwóch lat, jako im okręty popalił. No, ale niechby i na Zwajeckie Wyspy szedł, ja nijak pojąć nie mogę, czemu mnie podatkami dręczyć mają. Gdzie my, gdzie Zwajcy! Mnie się zaś zdaje – zachichotała – że nie tyle o wojnę idzie, jeno książę pan dziewkę za mąż dawać będą. A że pokraczna i w komorze próbowana już nielekko, powiadają, posag przyjdzie dać niezgorszy. Tak i na koniec my za te jaśniepańskie konkury zapłacim. Ale ty, Kuna, po staremu u mnie bydlątko albo i dwa ostawcie, a o zapłacie gadać nie będziem. Pod – palanki też na drogę nie poskąpię.

Oszołomiony z lekka Twardokęsek przysłuchiwał się niezmożonemu potokowi wypływającemu zza lekko wystających zębów karczmarki. Goworka nosiła się dostojnie, w białej, sztywno wykrochmalonej koszuli, rdzawej sukiennej spódnicy, z grubymi splotami warkoczy upiętymi wysoko nad czołem. Była okazałą kobietą, która pogodnie dobiegała końca trzeciego tuzinu lat.

Dwie bosonogie rumiane dziewki, przekomarzając się, powiodły ich do łaźni. Z westchnieniem ulgi zbójca zanurzył się w parującą kadź. Nieopodal trzech poganiaczy okładało się po grzbietach winnikami, inni polewali wodą rozgrzane kamienie. Twardokęsek czuł, jak zmęczenie ostatnich dni rozpełza się powoli po całym ciele.