Nie tak powinno być, powtarzał sobie w myślach, człapiąc za starym mnichem, zupełnie nie tak. Toż książę Piorunek dozwolił bluźniercy ze swoich ziem umknąć, czemu nikt go ścigać nie zamyśla? Czemu go mnisi klątwą nie obłożyli?
Co komu po opactwie, skoro w nim ani sprawiedliwości, ani boskiego prawa nie przestrzegają?
Braciszek zaś w pobielałym od miesięcznego światła sadzie przypomniał sobie wreszcie sen, który tak go przeraził. Bosa, w samej koszuli biegła w nocy przez las, po wilgotnej trawie, a za nią szedł ogień, czarne konie pomiędzy sinymi pniami drzew, odległe granie rogów i rozdygotane pochodnie. Przypomniał sobie jej twarz, pobladłą, skurczoną i zakłuło go, zabolało w piersiach, aż musiał przystanąć i chwycić się pnia. Na śmierć posłaliśmy to dziecko, zapłakał z twarzą na szorstkiej korze wiśni. Na zatracenie.
Po ciemnej trawie przybiegł do niego Ukropek, głupi stajenny pachołek niemowa, mocno opasał ramionami. Staruszek pohamował płacz, ale ciężko mu było na sercu. Czemu nie, pomyślał, czemu nie zwierzyć się temu stworzeniu, które i tak nie zrozumie, ale może ulży w zgryzocie? Przysiadł więc pod wiśniami, okręcił Ukropka opończą i powolutku, zbolałym szeptem, opowiedział mu wszystko o Szarce, o tym, co kazał jej powtórzyć Cion Ceren – i powtórzył też jej słowa, o ścieżce, o spadających gwiazdach. Długo gadał, o bogach, o Annyonne. A Ukropek słuchał, jak to Ukropek, mrucząc i śmiejąc się do siebie, i podreptał za mnichem do kaplicy.
Żaden z nich nie spostrzegł pana Krzeszcza. Nie spostrzegli też, kiedy do przedsionka wpełzły pierwsze płomyki ognia.
Wiedźma zaskomliła rozpaczliwie. Zatoczyła się, ledwo dobrnęła do stołu. Lica miała rozognione, czy to od pod – palanki, czy od żaru, a oczy niebieściuchne i rozdęte. Kiedy popatrzyła na Twardokęska, wydało mu się, że zaraz ogłosi poganiaczom, kto przewodził bandytom z Przełęczy Zdechłej Krowy i że przed świtaniem zawiśnie na starym jaworze koło studni. Jednak wiedźma tylko łyknęła kubek podpalanki, zlizała z krawędzi zagubioną kropelkę i mocno przywarła do boku Szarki.
– Wody z solą trzeba będzie dziewce dać – Morwa wprawnie oceniła rozmiary pijaństwa wiedźmy – bo inaczej jutro z barłogu jej nie podniesieni.
– Zła woda tutaj – chrapliwym szeptem odpowiedziała wiedźma. – Krzyczy woda, ściany krzyczą, czerwone ściany, a woda mętna.
– Co tak szepczesz? – dziwka przysunęła się bliżej.
– Kości w wodzie, w studni na dnie chroboczą – odparła wiedźma. – A ściany na ludzi patrzą i płaczą.
Szarka uczyniła ruch dłonią, jakby chciała przerwać, lecz dziwka przykazała jej milczeć.
– Czemu ściany płaczą? – spytała łagodnie. – Od noża płaczą, od złego, od żelaza sinego?
– Od krwi rdzawej, od czarnawej – odpowiedziała wiedźma i poczęła mówić coraz prędzej, bez tchu. – Spod ziemi przyjdą, w gardła się wczepią, mięso żreć będą, kości w dół wrzucą, ślad piasek zatrze, nic nie ostanie – zachłysnęła się. – Aby ten ogień za nami czerwony.
– Zwidziało ci się – Morwa otarła wiedźmie czoło, ale ręka jej dygotała. – Zwyczajne to, że z gorzałki złe zwidy przychodzą. Zabierz ją – nakazała z cicha Szarce. – Pijana jest i zmordowana, nikt się nie zdziwi, że uchodzicie. Aby pilnuj, niech gębę zawartą trzyma. W ubraniu spać się układajcie, drzwi drągiem jakowymś zaprzyjcie i nie otwierajcie, chyba że mnie. Przyjdę po was przed brzaskiem.
– A tamci? – Szarka kiwnęła na rozswawolonych wolarzy.
– W portkach im się teraz pali – zimno uśmiechnęła się dziwka. – Kto wie, czy czego do trunku nie domieszały, bo ani który spostrzegł, że nic tu złemu przystępu nie broni. Chcesz, tedy bratu twemu rzeknę, co trza. Choć nie wiem, czy słuchać będzie, spił się jako drudzy, dzbaniarze zatracone. A sama nie śpij, bo gdy się wszyscy pokładą, uciekać nam stąd trzeba będzie, życie unosić. No, zmykajcie – popchnęła Szarkę.
Służebna poprowadziła je ciemnymi schodami na poddasze, do małej, narożnej izdebki, widocznie rzadko używanej, bo mocno zalatywała wilgocią i pleśnią. Dziewka rozpaliła przytwierdzony do stołu ogarek świeczki, obojętnie poprawiła zwał puchowej pierzyny na łóżku i ponieważ była już nieźle pijana, ostrzegła je z chichotem:
– No, śpijcie, a mocno, bo dziś w nocy niejeden załomocze, gdzie niewiasty uśpione.
Ledwo poszła, Szarka szeroko otworzyła okiennice. Powietrze było przesycone zapachem macierzanki. Zaraz też, połyskując oliwkowo i świszcząc z ukontentowania, wpadł do środka jadziołek. Pokręcił się w obłąkanym, pijanym tańcu po izbie, aż wreszcie opadł na gałkę baldachimu nad łożem. Wiedźma wyjęła zza pazuchy flaszeczkę, którą niepostrzeżenie zdołała wynieść z izby na dole, pociągnęła.
– Ot, rozbuchało się złe – zachichotała. – Rozdokazywało, aż wątpiami targa.
– Starczy już – Szarka wyjęła jej naczynie z rąk, głos miała znużony, lecz miękki.
– Czemu ściany o krwi tak krzyczą? – wiedźma oklapła nagle, wsuwając się w zimną, wilgotną pościel. – A świeczka o ogniu syczy. Pamiętasz? O ogniu, co za plecami.
Szarka odwróciła się ku ciemnemu zarysowi gór w oknie. W łóżku głośno i na dobre rozszlochała się wiedźma. Od jawora przy studni głupawo gruchały gołębie.
Ogarek wypalił się, rozlał po stole w bladej łojowej plamie. Wiedźma usłyszała, jak Szarka wyjmuje z tobołka dwa miecze. Siermiężną suknię zmieniła na sinozieloną koszulę i nogawice, rzuciła przy łożu nabijany żelazem kaftan norhemnów i ułożyła się do snu. Wiedźma przywarła do jej pleców i przez chwilę słyszała łopot płomieni w snach Szarki. A potem ściągnęła je ku sobie, łagodnie i cicho – ponieważ pamiętała, że Cion Ceren nazwał ją towarzyszką tej kobiety, a także z powodu ciemnej, krwawej magii, która rozgorzała tej nocy w jej trzewiach.
W glinianym dzbanie obok łóżka gruba niebieska mucha brzęcząc, dogorywała w znieruchomiałej ławicy swych sióstr.
Szarka niespokojnie przyzywała kogoś z głębi letniego wilgotnego snu.
– Otwórzcie – zza drzwi dobiegł zduszony szept Morwy. – Czas się zbierać.
Budząc się, wiedźma dojrzała, jak jadziołek bezszelestnie wypadł przez uchyloną okiennicę. Szarka odsunęła skobel. Dziwka z ulgą wemknęła się do środka. Mocno zalatywała gorzałką, a gębę miała spuchniętą i czerwoną.
– Tam na dole wszyscy ze szczętem poszaleli – powiedziała. – Nijak między nimi nie przejdziem. Niby dziewki rajcują z Runowymi, ale co który za potrzebą wyjdzie, to im się oczy aż świecą, czy aby za długo nie mitręży. Nie, tu nie gospoda ludziom przyjazna, jeno dół palami najeżony i murawą dla niepoznaki przykryty. Ale brata twego ostrzegłam, ledwo co gospodyni z niego nie ściągnąwszy, bo Goworka wczepiła się weń jako pijawka – dodała. – Do wychodka ninie iść ma, konie wyprowadzi. A nam po dachu stąd uciec trza, chyżo i po cichońku. Czy ona zmoże? – wskazała na wiedźmę, która przyglądała im się spod pierzyny błędnymi oczyma.
– Zmoże – Szarka wywlokła pijaną na posadzkę.
Wiedźma pozwoliła postawić się pod ścianą, chwiała się i chichotała przy tym rozbrajająco. Płócienna koszula wysunęła się jej spod spódnicy i opadła aż do kolan, dekolt przekręcił się w bok, odsłaniając ramię tak chude, że litość brała patrzeć. Morwa bezdusznie chlusnęła jej w twarz brudną wodą z glinianego dzbanka. Jaśminowa wiedźma prychnęła, ale zaraz przytomniej zaczęła wybierać muchy z włosów.
Co prawda, mimo wszelkich cucących zabiegów, chichotała nieustannie, lecz szczęśliwie zdołały zejść na ziemię. Po wielkiej części była to zasługa budowniczych gospody, którzy upstrzyli ją po bokach szeregiem coraz niższych przybudówek o łagodnie opadających dachach. Ledwo stanęły na dole, wiedźma wzdrygnęła się gwałtownie i dziwka na wszelki wypadek zatkała jej gębę. Przemykały się przez dziedziniec w cieniu, pod płotem, wlokąc pomiędzy sobą otępiałą wiedźmę.