Выбрать главу

Krzaki po przeciwnej stronie fontanny zatrzeszczały i wynurzył się z nich wysoki mężczyzna. W przeciwieństwie do miejscowych nie nosił brody, włosy miał krótko przystrzyżone, oczy szare. Odziany był pospolicie, w kaftan z barchanu natkany zgrzebłami i poplamione skórzane portki. Na plecach przytroczył potężny, oburęczny miecz.

– Znalazłaś wodę?

Szarka nie poruszyła się. Stała z oczyma odwróconymi w bok, w stronę sadzawki, gdzie jego odbicie rozpadało się na drobne odłamki – strzępy twarzy, światła i opadłe płatki migdałowca. W blasku latarni jej długie, rozpuszczone włosy połyskiwały barwą czerwonego złota.

– Koźlarz! – krzyknął ktoś zza kępy świerków. – Gdzieżeś ty się podział, Koźlarz?

Z zarośli wyjrzało kilku spitych żaków, ale widok miecza mężczyzny skutecznie ich odstraszył i odeszli, na całe gardło rycząc sprośną piosenkę.

Skończył pić i ponieważ dalej stała przy fontannie, odezwał się ponownie:

– Nie zarobisz, dziewczyno. Nie mam wiele srebra.

Pochyliła się niżej, by przez chwilę, poprzez odbicie, które drżało od spływającej z fontanny wody i powstrzymywanych łez, spojrzeć w dal, w miejsca nieskończenie odległe od Traganki.

Więc kiedy wjechali na most, pod czarno – zieloną chorągwią i znakami Karuat, i kiedy wreszcie ją zobaczył – rozwiane włosy na schodach, zakasana suknia, szybki tupot nóg – ludzie krzyczeli wokół, a ona biegła, jak jeszcze nigdy w życiu nie biegła do żadnego mężczyzny.

Śmiech i szloch jednocześnie, kiedy całowali się na dziedzińcu, bezwstydnie, na oczach wszystkich – nic nie mów, proszę, nic nie mów, nie myślałam, że można tak czekać, czekać i pragnąć aż tak, do utraty tchu, do zatracenia.

I później – dwa puste miejsca na uczcie, miejsca, do których spełniano toasty, i smugi światła pod okiennicami, i twoje spojrzenie spod ledwo uchylonych powiek. I już wiem, że oddałabym… oddałabym wszystko… ale wszystko zostało zabrane już dawno temu…

Miała znużoną, bladą twarz, z wielkimi, zielonymi oczyma. Zbyt wielkimi, pomyślał, jeszcze jedna odurzona przyprawnym napojem dziwka. Wiele ich widział w porcie. Niewolnice kupione od frejbiterów na targach pod Górą Hałuńską. Otumanione, wiotkie dziewki o oczach wielkich od belladonny i szaleju. Nie potrafiły przypomnieć sobie nawet własnego imienia po tym, jak Zird Zekrun Od Skały dotknął ich karzącą ręką o sześciu palcach i odebrał wszystko, czym były.

Przyszło mu na myśl inne dziecko. Równie bezradne, daleko na północy. Brązowooka dziewczynka, która płakała w cytadeli o oknach wychodzących na Cieśniny Wieprzy – odległe, chłodne wichry, jedna z tych rzeczy, których nie chciał pamiętać.

Dziwki i jałowcówka, pomyślał, przyciągając ją bliżej, tyle dobrego na tych przeklętych wyspach. Jałowcówki miał na dzisiaj dosyć. Zerwał z szyi gładko spleciony, srebrny łańcuszek. Zielony kamyk błysnął z wyrzutem, kiedy wciskał go w garść dziewczyny. Jej palce były lekkie, najlżejsze, a powieki mocno zaciśnięte, i domyślał się, że wspólne pożądanie zaniesie ich w zupełnie inne, odległe miejsca. Jednak pośrodku gorącej południowej nocy nie miało to żadnego znaczenia.

Jadziołek z cienkim wrzaskiem zanurkował z ciemności ponad drzewami prosto ku jego oczom.

Odskoczył, o włos unikając ostrego dzioba. Odepchnięta Szarka zatoczyła się gwałtownie, niemal upadła na trawę.

– Ty dziwko! – powiedział bez złości. – Ty podstępna dziwko!

Z góry dobiegł kolejny gwizd, gdy jednak złe znów pojawiło się w kręgu światła, Szarka wydała gniewny, nakazujący trel. Jadziołek zawahał się. Krople jadu lśniły oleiście, lecz jedynie zakreślił łuk wokół fontanny i zniknął.

– Nie poznajesz mnie? Naprawdę nie poznajesz? – spytała. – Jak mogłeś zapomnieć?

– Pamiętałbym – uśmiechnął się krzywo.

Cofnął się kilka kroków, powoli, wciąż wyglądając ptaszyska, i zahaczył butem o porzuconą w trawie obręcz dri deonema.

– Chyba jednak powinienem pamiętać – przyznał. – Dzisiejsza walka? Nie, nie ruszaj się – ostrzegł. – Stój tam, gdzie jesteś – Powoli cofał się ku ścieżce, skąd dobiegały rozbawione krzyki. – Cóż, jeśli Zird Zekrun dogadał się z Zaraźnicą, spotkamy się jeszcze. To nie miejsce i czas.

– Mylisz się.

– Nie w tym – potrząsnął głową. – Nie w sprawach Zird Zekruna. Tak samo, jak nie sposób pomylić z czymkolwiek znak, który nosisz na czole, i stworzenie, które cię prowadzi.

– Nie słyszałam o Zird Zekrunie – zaprotestowała.

– O nim każdy słyszał. Nie, nic nie mów. Daj mi odejść. Nic więcej.

Patrzyła, jak się cofa, bez pośpiechu, czujnie, i nie próbowała go zatrzymać; choć wciąż miał na twarzy nieznaczny, rozbawiony grymas, znała go wystarczająco dobrze – a przynajmniej wierzyła, że tak jest – by nie próbować.

Kiedy zniknął pomiędzy drzewami, z rozmachem uderzyła pięścią w jadeitową krawędź sadzawki.

– Plugastwo. – Słowa nie były potrzebne, ale przywykła przywoływać je głosem. – Wytłumacz mi. Zrób to naprawdę szybko.

Z góry, spoza wierzchołków świerków i migdałowców napłynęła fala złości i przestrachu. Jadziołek pozwalał się unosić fali ciepłego powietrza ku portowej dzielnicy i w głębi jego małego, plugawego umysłu Szarka nie znalazła żadnej odpowiedzi.

* * *

– …jakby wszystko zło zleciało się tamtej nocy na Tragankę – dokończył ciężko zbójca. – Rudowłosa dziewka ubiła dri deonema i powędrowała na górę bogini, ale szczęśliwie nie przypadły sobie do smaku. Za to spotkanie z owym żalnickim wywołańcem, z Koźlarzem, długo mieliśmy potem opłakiwać.

– Czego ty chcesz, Twardokęsek? – zarechotał Mroczek. – Spotkali się i rozmiłowali w sobie okrutnie, jako to w bajkach bywa. Zda nam się teraz wszystkim czekać, by książę władztwo niecnie zagrabione odzyskał. I by w szczęśliwości po kres wieków żyli…

– A może i na ciebie, Twardokęsek, gdzieś władztwo rozległe czeka… – podjął szyderczo. – Bo to widzisz, nim w bajce czas na świętowanie przyjdzie, księżniczka musi się pierwej okrutnie namordować. Pół świata o kiju przejść, upokorzeń i poniewierki zakosztować, z głodu o chleb suchy prosić i słonymi łzami go okraszać – zaśmiał się urągliwie. – Za to kiedy ona na dziedzinie swojej osiądzie, to tak wyszlachetnieje, że ledwo ją będą rozpoznawać. Bo nie będzie już szlachcianką wyniosłą i okrutną, jeno panią dobrą a miłosierną, pospolitakom przychylną. I wtedy każdemu sprawiedliwość będzie czynić, dobrami wielkimi wynagrodzi tych, co jej w niedoli pomocą służyli. Znaczy się, ciebie, Twardokęsek. Musi tylko księżniczka zdążyć, nim cię powroźnicy na dobre uwędzą. Ale może i tobie panowanie przeznaczone.

– Nie przeznaczone – cicho powiedziała wiedźma. – Ni jemu, ni mnie, ni tobie. Bo my są jeno te plewy, co je wicher po gościńcu pędzi. Prosto w ogień.

Mroczek podszedł do niej, z rozmachem trzasnął ją w gębę.

– Nie kracz, wiedźmo! – syknął.

ROZDZIAŁ DRUGI

Dobrze przed świtaniem, nim jeszcze dzwon począł zwoływać kapłanów na poranne modły, do pałacu przygnała gromada żaków i tak długo wrzeszczeli na dziedzińcu, aż dopuszczono ich do Szarki.

Żacy byli, są i będą zakałą Traganki. Zawsze gnieździło się ich w mieście kilka setek, wszyscy biedni, wygłodzeni i kłótliwi. Wymuszali haracz od przekupek na targowisku, złorzeczyli kapłanom i odcinali sakiewki pijanym marynarzom. Nikt nie ośmielił się im narazić, a i tak w pobliżu uniwersytetu raz po raz wybuchały zamieszki. Szczególnie odkąd otworzono fakultet teologii. Pozostali studenci, dotychczas skłóceni, zaczęli zasadzać się na przyszłe sługi bogini. Nocami po mieście pałętały się bandy podpitego tałatajstwa, wlokąc po bruku potężne morgensterny i zardzewiałe szarszuny, a rozsądni obywatele pospiesznie schodzili im z drogi. Nie tyle z obawy przed żelastwem, bo żacy nie bardzo wiedzieli, co z nim zrobić, ale ze strachu przez wyzwiskami i nieczystościami, którymi hojnie mieszczan obrzucali.