Rejwach szybko poderwał Twardokęska z wyra. W pałacu roiło się od obdartych, wygłodzonych łotrzyków, którzy rozbiegli się na wszystkie strony, usiłując coś zwędzić i napchać brzuchy. Twardokęsek widział, jak zgorszeni akolici wywlekają jednego z krypty z relikwiami pierwszego dri deonema. Szkolarz miał na grzbiecie kolorowy, połatany chałat i przytroczony do pasa pokaźny, juchtowy worek. Wyrywał się akolitom i wrzeszczał:
– No idę, przecież idę! Toż piwniczki szukałem, a Kretka pies lizał!
Żacy zawsze w gębie mocni, bo jakby którego za bluźnierstwo kapłani zamknęli, to reszta taki tumult w mieście uczyni, że wnet go wypuszczą, pomyślał z zazdrością Twardokęsek. Tego ranka zbójca sprzyjał szkolarzom mniej niż kiedykolwiek. Zrozumiawszy bowiem, że ćwiartowanie się odwlecze, postanowił wypróbować swą nową pozycję. Słowem, zażądał od strażników piwnej polewki, zrazików i kaczki z truflami. Kaczki nie było. Ani piwnej polewki. Znalazła się za to micha flaków z majerankiem i pokaźny bukłaczek jałowcówki, który pospołu z dwoma pachołkami opróżnił przed świtaniem.
Nie, tego ranka Twardokęsek nie sprzyjał nikomu, kto po podwórcu wrzeszczał.
Kiedy zaprowadzono go do Szarki, pora wciąż była wczesna i w komnacie panował przyjemny chłód. Dziewczyna siedziała na wykładanym czarnym aksamitem karle i karmiła jadziołka surowym mięsem, a jej ręki nie chroniło nic prócz miękkich rękawic z jeleniej skóry. Kropelki jadu obeschły już na piórach złego, lecz skoro je Twardokęsek ujrzał, kapłan musiał go przemocą wepchnąć do środka.
Wiele gadek o południowych potworach powtarzali po Krainach Wewnętrznego Morza. O wilkołkach, co się dzionkiem ludzką skórą okręcają, a po nocach z wilczą sforą ludzi ścigają. O odszczepieńczych norhemnach, którzy parzą się z własnymi krowami i płodzą rogate monstra. O skrzydlatych potworach morskich, niewieścim głosem wabiących żeglarzy na podwodne skały. I o bestii zagnieżdżonej pod urwiskiem krańca ziemi, która każdego zmierzchu próbuje połknąć słonko. Twardokęsek zawżdy przysłuchiwał się owym gadkom ciekawie. Raz nawet kazał wędrownego grajka żywcem z Przełęczy Zdechłej Krowy puścić, tak udatnie rozprawiał. Ale żeby miał kiedy w biały dzionek jadziołkowi się przyglądać, to mu ani we łbie postało.
Jadziołki rzadko się widywało w Górach Żmijowych. Raz tylko zbójca słyszał, że się jakiś po okolicy pałętał.
Zdarzyło się to w czas najazdu norhemnów i widno złe z południa za barbarzyńcami lazło, niezgorzej po drodze na ścierwie, co nim pochód znaczyli, popasając. Wioskowa wiedźma próbowała odpędzić je od niemowlęcia. Była to prawdziwie prawowierna wiedźma, wyjątkowo głupia, choć pełna dobrych chęci. Kiedy jadowite pióro uderzyło ją w twarz, własnoręcznie wydrapała sobie oczy. Potem, wyjąc jak wściekły pies, rzuciła się na ciągnące gościńcem stado baranów. Powiadają bowiem, że najgorsze jest nie samo od jadu zdychanie, ale szaleństwo, które pierwej człeka rozbiera.
Żeby tak dziewce na ręce siedziało, jako kura na grzędzie, pomyślał zbójca, ukradkiem kreśląc znak odpędzający złe. Toż ono plugastwo jest przebrzydłe, bogom i ludziom obmierzłe, ono nie samą krwią się pasie, ale i duszę żywą z żywego wysysa.
A potem przypomniał sobie, co mu muzykant na Przełęczy Zdechłej Krowy gadał. Że czasem norhemne żywego jadziołka własną krwią przywabi i na sługę obróci. I potem ni na krok owego człeka złe nie odstąpi. Tyle tylko, że już go jako swego pilnować będzie, we sny się zakradać, dech z wolna wysysać, duszę kazić.
Na nowo nakreślił znak chroniący od złego.
Plugastwo posłało Twardokęskowi nienawistne spojrzenie żółtych, wąskich oczu, nastroszyło oliwkowe pióra na szyi i zbójca zląkł się, że zaraz skoczy mu do gardła.
Szarka wypowiedziała kilka przyciszonych słów w języku, którego nie umiał rozpoznać i złe spokorniało odrobinę. Jednak nadal syczało i póki nie skończyła go karmić, przezornie trzymał się z daleka.
– Siadaj, Twardokęsek – obojętnie wskazała półmiski, po czym zabrała się za stos pism, które zawalały jej koniec stołu.
Czytała, a on pochłaniał plastry wędzonej świniny, goryczkę po wczorajszym pijaństwie piwem spłukiwał, i ukradkiem przypatrywał się dziewczynie. Co prawda niewiele widział, bo znów okręciła twarz zawojem, ale i tak było mu jakoś niesporo. Nie podobała mu się gładko kuta obręcz na jej głowie. Nie podobało mu się, że milczy i ani na niego nie spojrzy. Nie podobali mu się też sinoborscy łucznicy, którzy z kolei przypatrywali mu się nader czujnie.
Nasyciwszy pierwszy głód, Twardokęsek zadumał się nad malowidłami, którymi ozdobiono ściany komnaty. Nie, żeby przyciągnęły go bardzo udatnie wymalowane w szuwarach kaczki; gdzie im było do wizerunków, co się ukazywały na dnie kubków, które przywlókł na Przełęcz Zdechłej Krowy Mroczek, niegdyś w Spichrzy kupiec bławatny. Ale im się bliżej owym kaczkom i przepiórkom przypatrywał, tym bardziej mu się widziało, że czerwone kamuszki, które drobiowi w miejsce oczu osadzono, to nic innego, jeno szczere rubiny.
Nim jeszcze na dobre przebrzmiały dzwony wieszczące koniec porannych modłów, Mierosz, pierwszy spośród sług Zaraźnicy, wsunął się do komnaty. Nosił odświętną kapicę, suto naszywaną u dołu framzą, a jego świeżo wygolony łeb aż połyskiwał. Szedł raźno, kręcił młynka palcami i wydawał się wielce kontent.
Zbójca ściągnął ze stołu niewielki nożyk i podważył ślepie najbliższej kaczki. Sinoborski łucznik pogroził mu wymownie pięścią.
– Jak przeszła noc? – zagaił Mierosz.
– Dobrze – ucięła Szarka. – Przysposób mi pakunki na drogę – podała mu kartę zapisaną rzędami drobnego pisma. – Odpłynę dziś jeszcze.
Mierosz posiniał, oparł się ciężko o wyzłacane malowidło i przez chwilę zdawał się bliski apopleksji. Zaraz wszakże oznajmił mocnym głosem:
– To się nie godzi!
– Godzi, nie godzi – wzruszyła ramionami Szarka – za jedno stanie. Grunt, że dogadałyśmy się z twoją boginią. Poza tym nie będzie ćwiartowania, bo Twardokęska zabieram ze sobą. Ano, Twardokęsek – dodała złośliwie. – Jeśli myślałeś, że z dobrego serca wyciągam cię spod katowskiego topora, to srodześ pobłądził. Potrzebny mi przewodnik. Ktoś obrotny, kto dobrze zna okolicę i nie poleci w pierwszym miasteczku wójtowi na mnie donieść. Nadasz się wyśmienicie. Drabom nic nie powiesz, bo cię pierwszego obwieszą, a będziesz próbował uciekać, jadziołek zagna cię z powrotem – podrapała złe po oliwkowym podgardlu, aż przymrużyło oczy z przyjemności.
Zbójca milczał, z namysłem przeżuwając słowa Szarki. Nic to, myślał, lepsza już dziewka z plugastwem niż ćwiartowanie, a jak staniemy w Górach Żmijowych, to jeszcze obaczym, kto tam kogo będzie na łańcuchu prowadził. Ani chybi, i jadziołek zdrzemnąć się musi, a dziewka podstępem dri deonema ubiła, sama zaś mdła jest, chuderlawa, łacno ją człek przemyślny pokona.
– Wybierz sobie nowy przyodziewek, Twardokęsek – nakazała. – I niech Mierosz zaprowadzi cię do łaźni. Strasznie cuchniesz. Nie zwłóczcie, bo jeszcze przed zmierzchem z Traganki odbijamy.
Twardokęsek sposępniał. Ze dwie nocki na Kanale zejdą, pomyślał ponuro, a jak nas Sandalya sztormem ogarnie, na dobre tam ostaniemy.
W czas przeprawy na Tragankę zbójca dobrze wyrozumiał, że nie przepada za morzem. Szyper zrazu wszystkich podróżnych zapędził do wylewania wody, bo krypa przeciekała okrutnie, a drugiej nocy Kanał tak się rozkołysał, że zbójca prawie o ocaleniu zwątpił. Bydło ryczało przeraźliwie. Niewiasty poklękały i głośno odmawiały litanie do Fei Flisyon. Szyper klął.
– Byle nie przed zmierzchem – wzdrygnął się zbójca, wspomniawszy, jak każdej nocy coś we ćmie wyło prześmiewcze i z dali marynarzom wygrażało. – Po wyspach ludziska już mocno złe przetrzebili, ale w morzu ono się wciąż bez nijakiej przeszkody lęgnie i nie raz statek przy samym brzegu w głębię wciągnie. Trza nam świtu poczekać, ze słonkiem się wyprawiać.
– Tu co drugi szyper wiezie kontrabandę – kwaśno wyjaśnił Mierosz – przeto o zmierzchu na morze wychodzą, bo natenczas strażnicy się w porcie mieniają i w zamęcie łacno ich oszukać. Ale to małe rybackie statki. Zazwyczaj nie biorą obcych.