Szarka stała na dziobie. Płaszcz zsunął się jej z ramion, odsłaniając długie, rozpuszczone włosy. Czerwona, południowa noc barwiła je ogniem, połyskiwała na obręczy dri deonema, zmieniała czerń sukna w głęboki fiolet. I kiedy tak stała, patrzyła i czekała, Twardokęsek zrozumiał, z jakiego powodu przyszło mu opuścić mury Traganki. Dzika kotka, pomyślał, dzika kotka w rui, niech jej kto na drodze stanie, a rozerwie na strzępy.
– Dodamy dobry tuzin groszy – przekonywał szypra nie zrażony kapłan – jak dziewkę rybom na żer rzucisz.
Stary z namysłem skubał brodę i Twardokęsek przeczuwał, że jeśli kapłan podwoi stawkę, na pokładzie rozpęta się jatka.
Ostatni z przybyłych roztrącił rybaków i kilkoma krokami przesadził pokład. Nagle zbójca sobie przypomniał. To było wtedy, jak w karczmie przy gościńcu zobaczył wizerunek własnej gęby. Był tam i inny konterfekt. Też wisiał na drzwiach gospody, ale nie obok Twardokęska, nie, nie z plebsem, tylko w najwyższym rzędzie, ponad pozostałymi. Toć to syn starego władcy Żarników, zwanego obelżywie Smardzem, pomyślał zbójca. Wygnaniec z ojcowizny. Bezimienny. Zaprzaniec.
Twardokęskowi zaschło nagle w gardle. Wężymord płacił za Smardzowego syna czystym złotem. I to płacił więcej, niż książątko ważyło.
– Toż to jest żalnicki wygnaniec – szepnął cicho do Szarki. – Starego Smardza nasienie…
Dziewczyna odwróciła się ku zbójcy, ale nie zdążyła o nic zapytać, bo w tejże chwili przypadł do nich sam książę.
– Co znów knujesz, niewiasto? Gdzie jadziołek? – warknął.
– Poluje. Szukałam cię…
– Ja bym się dał odnaleźć! – zarechotał jeden z poławiaczy.
– …ponieważ jest pomiędzy nami pewien dług. I obietnica… – ciągnęła Szarka.
– Masz jeden dług – przerwał. – Plugastwo, którym mnie zeszłej nocy poszczułaś.
– Niechże ją Przemęka zdzieli w łeb i do wody! – poradził kapłan. – Rusz się, Przemęka!
– Stul pysk, głupi! – ostro powiedział ten z ciemną tarczą najemnika. – Patrz, co ona nosi na głowie.
Wszyscy popatrzyli.
Twardokęsek uznał, że na razie są bezpieczni i znów zaczął rzygać.
Na pokładzie uczyniło się okrutne zamieszanie. Rybacy lamentowali, kapłan zajadle złorzeczył Fei Flisyon, szpakowaty Przemęka go hamował, zaś słowa Szarki i księcia ginęły w ogólnym rozgardiaszu. A potem nadfrunął jadziołek. Opadł na obręcz bogini i rozejrzał się po pokładzie, rzucając wszystkim złośliwe spojrzenia miodowych oczu. Miał wypchane, krągłe brzuszysko i jasne kropelki jadu na końcach piór.
– Zabiorę go pod pokład – w nagłej ciszy oznajmiła Szarka. – Nie jest wam przyjazny.
Zbójcy wydało się, że skrzywiła się przy tym cierpko. Ostatnie słowo jednak należało do kapłana.
– Nie gap się, tylko rzuć sztyletem w ladacznicę, Przemęka! – syknął.
– A juści! – szyper złapał za bosak i przysunął go do gęby kapłana. – Tylko najpierw wrażę ci to w kałdun, ścierwo!
– Jest powiedziane, że niewierni będą przelewać krew wybranych…! – rozdarł się kapłan.
– Dość już! – żachnął się książę. – Tu żadnego przelewu krwi nie będzie, najwyżej Zaraźnica cię durem umorzy, Kostropatka, jej tu włości i jej prawo.
– To jak się ułożym? – szyper wymownie postukiwał bosakiem w burtę.
– Zostaniemy na pokładzie – zdecydował książę – a ona w ładowni. Przez dwie nocki nie będziemy sobie bardzo zawadzać.
– Ale opuścisz nam cenę – ocknął się kapłan. – Cały statek najęliśmy, z ładownią.
– Od bluźnierców biorę więcej – zarechotał szyper. – A jak się nie podoba, to fora ze dwora.
Na statku zapanowało tedy coś na kształt rozejmu.
Szarka piastowała pod pokładem jadziołka, książę z towarzyszami siedział na górze, pod czujnym wzrokiem rybaków, a Twardokęsek pałętał się to w tę, to w tamtą stronę, na przemian usiłując drzemać w ładowni i rzygać.
Za to Szarka miała się nadspodziewanie dobrze. Rozpakowała zapasy na drogę i za każdym razem, jak dolewała sobie wina, zbójca gnał na pokład i wyrzygiwał wnętrzności. Z początku podejrzewał, że, jak wszystkie baby złośliwa i wredna, odgrywa się na nim za wczorajsze zaloty. Potem jednak poznał, iż jeśli istotnie była rozjątrzona, to nie na niego, bo o niego ani dbała, ale że to raczej książątko dopiekło jej do żywego. Gdy ją Twardokęsek o to nieopatrznie zagadnął, zasyczała tylko niczym urażona kotka. I więcej jej Twardokęsek nie wypytywał.
Nie, nie był ciekaw, skąd pochodzi. Zbyt wielu ludzi przewinęło się podczas ostatnich lat przez zbójeckie obozowisko i wówczas, na statku płynącym przez Kanał Sandalyi, Twardokęsek sądził, że widział już wszystko. Zbiegłych ze świątyni mnichów, zbójrycerzy, którzy przegrali w karty ojcowiznę, dezerterów ze wszystkich armii Krain Wewnętrznego Morza, powroźników, co spalili więcej pańskich dworców niż wiedźm, servenedyjskie wojowniczki wyżerające na pobojowisku wątroby dogorywających wrogów, a nawet obłąkanego derwisza, który podawał się za nowe wcielenie Bad Bidmone Od Jabłoni. Póki nie pchali nosa w sprawy Twardokęska, nie dociekał ani ich prawdziwych imion, ani zdarzeń, które cisnęły ich pomiędzy kompanię na Przełęczy Zdechłej Krowy. I tak wszyscy byli jednacy.
Czy Szarka z jej dwoma mieczami, zawojem norhemnów na twarzy i porachunkami z żalnickim księciem mogła zadziwić kogoś, kogo kochankami były niegdyś trzy bliźniacze siostry z sekty skalmierskich dusicieli, grasujące z kompanią na gościńcu i odkładające grosz na własną anakondę?
Nie mówili ze sobą wiele, zaś złe drzemało na belce, z rzadka tylko uchylając złowrogie żółte oczy. Pod wieczór Szarka wyczesała gęstym zgrzebłem futro skrzydłonia i starannie obejrzała poduszki łap. Posłusznie znosił jej wysiłki, potem jednak natychmiast wytarzał się w kupce słomy, którą mu przeznaczono na legowisko.
– Niecierpliwi się – wyjaśniła kobieta. – Od dawna nie rozkładał skrzydeł i nie lubi morza.
Zbójca słyszał, że skrzydłonie żyły dawniej w Łysogórach, lecz wybito je co do nogi i przetrwały jedynie pojedyncze sztuki hodowane przez norhemnów. Niosły zagląda: żaden mur nie mógł ich powstrzymać. Kiedyś, nim upadło władztwo Vadiioneda w Górach Żmijowych, Kopieniccy z trudem tylko bronili górskich przełęczy. Potem i to się skończyło. Prawie co rok norhemni uderzali na Krainy Wewnętrznego Morza, ziemię bez litości pustoszyli, ludzi brali w niewolę. Na szczęście coraz rzadziej widywano w ich hordach skrzydłonie. Zbójca słyszał, że wytrzebiła je jakaś zaraza.
– Aż dziwota, żeś go norhemnom wykradła – mruknął.
– Nie wykradłam – odparła, wybierając źdźbła z grzywy zwierzęcia.
– Skąd więc…?
– Byłam na stepie – wyjaśniła niechętnie – i mało co z pragnienia nie zdechłam, kiedy go skądś jadziołek przygnał. Wolałabym konia, ale ten nie dość, że sam za mną łazi, to konie dwa dobre już rozszarpał. Zębiska ma ostre.
Twardokęsek pamiętał, co o skrzydłoniach gadano: że sam sobie pono jeźdźca wybiera, raz zaś obrawszy, do śmierci przy nim zostaje. No, i to się może przytrafić, pomyślał cierpko, strach, ile niebezpieczeństw na wędrowca po gościńcach czyha. Zwłaszcza na dziewkę, co się sama po świecie włóczy.
O zmierzchu Szarka wyszła na pokład i rzuciła jadziołka w powietrze. Kapłan uczynił znak odpędzający nieszczęście, zaś stwór zatoczył nad statkiem kilka kręgów, za każdym razem nieznacznie obniżając lot nad przelęknionym klechą.
– Zgiń, przepadnij, zmoro przeklęta! – mruczał pod nosem kapłan, obrzucając dziewczynę nieprzychylnymi spojrzeniami.
Niebo ciemniało powoli. Z zachodu płynęła ławica latających ryb; niespokojne, wyskakiwały wysoko i kilka już trzepotało się na pokładzie. Twardokęsek oblizał spieczone wargi. O świcie mieli przybić do brzegu. Nareszcie.
Szarka tkwiła przy burcie i patrzyła na wschód. Nikt się do niej za bardzo nie przysuwał. Kapłan raz po raz czynił znak odpędzający zło i mamrotał coś o kurewstwie, plugastwie i sromocie. Żalnicki książę, owinięty łaciatym płaszczem z koźlej skóry, drzemał albo drzemkę udawał. Szpakowaty najemnik majstrował z zacięciem przy podeszwie. Takoż i rybacy, dając niezawodny znak rozsądku i przezorności, tylko ukradkiem spoglądali ku dziewczynie. Twardokęsek się temu za bardzo nie dziwował, bowiem obręcz dri deonema nosili zazwyczaj niepośledni szubrawcy. Wciąż jeszcze po Tragance straszono dzieciaki jednym z kochanków bogini, od ulubionego zajęcia zwanym Falownikiem.