Znów przerwał. Pisywał do domu co najmniej raz w tygodniu — krasnoludy zwykle tak robią. Marchewa miał dwa metry wzrostu, ale został wychowany jako krasnolud, a dopiero potem jako człowiek. Wyczyny literackie nie przychodziły mu łatwo, jednak się nie poddawał.
Pisał bardzo powoli i bardzo starannie:
„Pogoda wciąż jest Niezwykle Upalna…”
Edward nie mógł uwierzyć. Sprawdził zapisy. Potem sprawdził jeszcze raz. Zadawał pytania, a ponieważ były to pytania w zasadzie niewinne, ludzie udzielali mu odpowiedzi. W końcu pojechał na wycieczkę w Ramtopy, a tam ostrożne śledztwo doprowadziło go do kopalni krasnoludów pod Miedzianką, a następnie na niczym się niewyróżniającą polankę w bukowym lesie, gdzie — rzeczywiście — kilka minut cierpliwego kopania pozwoliło mu odkryć ślady zwęglonego drewna.
Spędził tam cały dzień. Kiedy skończył o zachodzie słońca, starannie zasypał miejsce próchnem. Wreszcie zyskał pewność.
Ankh-Morpork znowu miało króla.
A on, Edward, miał Rację. To „los” pozwolił mu odkryć ten fakt „akurat” w chwili, kiedy miał już Plan. I „słusznie” uważał, że to „Przeznaczenie” i że miasto zostanie „Zbawione” z niegodnej teraźniejszości przez swą „chwalebną” przeszłość. Miał „Środki” i miał „Cel”. I tak dalej.
Myśli Edwarda często biegły takimi drogami.
Potrafił myśleć „kursywą”. Takich ludzi trzeba obserwować uważnie.
Najlepiej z bezpiecznej odległości.
„Zainteresował mnie wasz list, gdzie piszecie że, pzryjeżdżali ludzie i pytali o mnie to zadziwiające, jestem tu ledwie Parę Minut, a już zdobyłem Sławę. Bardzo się ucieszyłem, że otworzyliście sztolnię 7. Muszę Warn pzryznać, że choć jestem tu bardzo szczęśliwy, tęsknię za Domem. Czasami, kiedy mam Wolne, schodzę i, siadam w piwnicy i, biję się po głowie tzronkiem topora, ale to Nie To Samo. Mam nadzieję, że cieszycie się dobrym zdrowiem. Uściski
Wasz kochający syn (adoptowany) Marchewa”
Złożył list, wsunął do środka ikonografie, zapieczętował kulką świecowego wosku wciśniętą na miejsce kciukiem, po czym schował list do kieszeni. Krasnoludzia poczta do Ramtopów działała w miarę pewnie. Coraz więcej krasnoludów szukało pracy w mieście, a ponieważ są to osobniki bardzo odpowiedzialne, wielu z nich posyłało pieniądze do domu. Dzięki temu przesyłki były bardzo pewne, gdyż silnie strzeżone. Krasnoludy są bardzo przywiązane do złota. Każdy zbójca, wysuwający żądanie „pieniądze albo życie”, powinien się zaopatrzyć w składane krzesełko, kanapki i książkę do czytania, by jakoś przeczekać dyskusję.
Marchewa obmył twarz, wciągnął skórzaną koszulę, spodnie i kolczugę, zapiął półpancerz, wziął hełm pod pachę i wyszedł na ulice — z uśmiechem, gotów na spotkanie wszystkiego, co mogła mu nieść przyszłość.
To był już inny pokój, w innym miejscu. Był trochę ciasny, tynk na ścianach osypywał się nieco, a sufit osiadał niczym dolna strona łóżka jakiegoś grubasa. Wrażenie ciasnoty powiększały jeszcze meble.
Były to solidne stare meble, tyle że znalazły się w nieodpowiednim dla siebie miejscu. Powinny stać w rozległych salach, gdzie echo odbija się od ścian. Tutaj wydawały się stłoczone. Były tu ciemne dębowe krzesła. Były szerokie kredensy. Była nawet zbroja. Za to właściwie nie było miejsca dla siedzących przy stole kilku ludzi. Nawet na stół właściwie nie było miejsca. Zegar tykał cicho w mroku.
Okna przesłaniały ciężkie, aksamitne zasłony, choć do zachodu słońca pozostało jeszcze sporo czasu. Było gorąco, zarówno od upału, jak od świec w latarni magicznej.
Jedyne światło rzucał ekran, który w tej chwili ukazywał bardzo dobry profil kaprala Marchewy Żelaznywładssona.
Nieliczna, starannie dobrana publiczność przyglądała mu się ostrożnie, zachowując przy tym obojętny wyraz twarzy ludzi, którzy są niemal pewni, że ich gospodarz jest odrobinę niespełna rozumu. Godzą się z tym jednak, ponieważ właśnie zjedli posiłek i niegrzecznie byłoby wychodzić zbyt szybko.
— I co? — odezwał się jeden z gości. — Widziałem go chyba, jak spaceruje po mieście. Co z tego? To zwykły strażnik, Edwardzie.
— Oczywiście. Ważne, żeby nim był. Niska pozycja w życiu. Wszystko p-asuje do klasycznego wzorca. — Edward d’Eath dał znak. Pstryknęło i kolejna szklana płytka wsunęła się na miejsce. — To nie jest żywy model. Król Paragore, stary portret. — A ten… — pstryk! — to król Veltrick III. Z innego p-ortretu. To jest królowa Alguinna IV… Zwróćcie uwagę na linię podbródka. Tu mamy… — pstryk! — siedmiop-ensową monetę z czasów p-anowania króla Webblethorpe’a Nieprzytomnego, p-roszę znowu przyjrzeć się szczegółom p-odbródka i ogólnej strukturze kości. Tutaj… — pstryk! — odwrócony obrazek wazonu z kwiatami. Ostróżki, jak sądzę. Skąd się wzięły?
— Ehm… Przepraszam, panie Edwardzie. Zostało parę szklanych płytek, a demony nie były zmęczone, więc…
— Poproszę następny obraz. A potem możesz nas zostawić.
— Tak, panie Edwardzie.
— Zgłosisz się do dyżurnego oprawcy.
— Tak, panie Edwardzie. Pstryk!
— Tu widzimy całkiem udany… dobra robota, Blenkin… obraz popiersia królowej Coanny.
— Dziękuję, panie Edwardzie.
— Gdybyśmy jednak widzieli większą część jej twarzy, z pewnością dostrzeglibyśmy podobieństwo. Wystarczy jednak i to. Możesz odejść, Blenkin.
— Tak, panie Edwardzie.
— Może trochę przystrzyc przy uszach, jak sądzę.
— Tak, panie Edwardzie.
Sługa z szacunkiem zamknął za sobą drzwi. Ruszył do kuchni, kręcąc ze smutkiem głową. Już od lat d’Eathowie nie mogli sobie pozwolić na rodzinnego oprawcę. Dla dobra chłopca będzie musiał spróbować jakoś sobie poradzić nożem kuchennym.
Goście czekali, aż gospodarz się odezwie, ale chyba nie zamierzał. Co prawda z Edwardem czasem trudno było się zorientować. Kiedy był podniecony, nie tyle się jąkał, ile raczej mówił z nieregularnymi pauzami, jakby mózg na moment wyłączał usta.
Wreszcie głos zabrał jeden z widzów.
— Doskonale — rzekł. — W jaki celu nam to pokazałeś?
— Sami widzieliście podobieństwo. Czy to nie oczywiste?
— Och, daj spokój…
Edward d’Eath przysunął do siebie zawiniątko ze skóry i zaczął rozwiązywać tasiemki.
— Ale… Chłopiec był adoptowany przez krasnoludy. Znaleźli go jako niemowlę w puszczy w górach, w Ramtopach. Były tam płonące p-owozy, trupy i takie rzeczy. Najwyraźniej atak bandytów. Krasnoludy znalazły wśród szczątków miecz. Nosi go teraz. Bardzo stary miecz. I zawsze jest ostry.
— Co z tego? Świat pełen jest starych mieczy. I osełek.
— Ten miecz był bardzo dobrze ukryty w jednym z powozów, który się rozpadł. Dziwne. Należałoby się raczej spodziewać, że zechcą go mieć pod ręką, prawda? Żeby go używać, prawda? Tam gdzie grasują bandyci. A potem chłopiec dorasta i… Los… sprawia, że wraz z mieczem trafia do Ankh-Morpork, gdzie zostaje strażnikiem w nocnej straży. Nie mogłem w to uwierzyć!
— To przecież żaden…
Edward uniósł dłoń, po czym wyjął z zawiniątko jakiś niewielki przedmiot.