Zabrzmiały pełne ulgi śmiechy. Tyle Edward zapamiętał. Wszystko skończyło się śmiechem. Nie z niego, być może, ale należał do ludzi, którzy śmiech przyjmują bardzo personalnie.
Dziesięć minut później dziedzic rodu d’Eathów został sam.
Byli tacy uprzejmi… Iść z duchem czasu! Oczekiwał od nich czegoś więcej. O wiele więcej. Miał wręcz nadzieję, że porwie ich za sobą. Wyobrażał sobie, że dowodzi armią…
Blenkin zjawił się, z szacunkiem powłócząc nogami.
— Odprowadziłem ich, panie Edwardzie — oznajmił.
— Dziękuję ci, Blenkin. Możesz sprzątnąć ze stołu. — Tak, panie Edwardzie.
— Gdzie się podział honor, Blenkin?
— Nie wiem, proszę pana. Ja go nie brałem.
— Nie chcieli słuchać.
— Nie, panie Edwardzie.
— Nie chcieli słuchać…
Edward siedział przy gasnącym palenisku, z wytartym egzemplarzem „Sukcesji Ankh-Morpork” Udgryzjela na kolanach. Martwi królowie i królowe patrzyli na niego z wyrzutem.
I tutaj wszystko mogłoby się skończyć. Właściwie nawet skończyło się w tym miejscu, w milionie innych wszechświatów. Edwardowi d’Eath przybyło lat, a jego obsesja zmieniła się w rodzaj książkowego szaleństwa z tej odmiany, która używa rękawiczek z obciętymi palcami i ciepłych bamboszy. Stał się ekspertem od królewskich rodów, choć nikt o tym nie wiedział, gdyż rzadko opuszczał swoje pokoje. Kapral Marchewa został sierżantem Marchewą, a w odpowiednim czasie — mając lat siedemdziesiąt — zginął na posterunku wskutek nieprawdopodobnego przypadku, w który zamieszany był mrówkojad.
W milionie jeszcze innych wszechświatów młodsi funkcjonariusze Cuddy i Detrytus nie wpadli do dziury. W milionie wszechświatów Vimes nie znalazł rurek. (W jednym dziwnym, ale teoretycznie możliwym wszechświecie budynek Straży Miejskiej został wymalowany w pastelowe kolory przez zabłąkaną trąbę powietrzną, która naprawiła także skobel w drzwiach i wykonała kilka innych drobnych robót). W milionie wszechświatów Straż Miejska poniosła klęskę.
W milionie wszechświatów była to bardzo krótka książka.
Edward zdrzemnął się z grubym tomem na kolanach i miał dziwny sen. Śnił o chwalebnej walce. „Chwała” była kolejnym bardzo ważnym pojęciem w jego słowniku, podobnie jak „honor”.
Skoro zdrajcy i ludzie niehonorowi nie chcą dostrzec prawdy, to on, Edward d’Eath, stanie się palcem Przeznaczenia.
Kłopot z Przeznaczeniem, niestety, polega na tym, że często nie uważa, gdzie wtyka palce.
Kapitan Sam Vimes ze Straży Miejskiej Ankh-Morpork (nocna zmiana) siedział w wietrznym przedpokoju komnaty przyjęć patrycjusza. Miał na sobie swój najlepszy płaszcz i wypolerowany półpancerz, a na kolanach trzymał hełm.
Nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w ścianę.
Powinienem być szczęśliwy, powtarzał sobie. I był. W pewnym sensie. Stanowczo. Szczęśliwy jak mało kto.
Za parę dni miał się ożenić.
Miał przestać już być strażnikiem.
Miał się stać dżentelmenem z towarzystwa.
Zdjął miedzianą odznakę i odruchowo przetarł ją o skraj płaszcza. Potem uniósł ją tak, że światło odbiło się od pokrytej patyną powierzchni. SMAM Nr 177. Czasami zastanawiał się, ilu strażników nosiło przed nim tę odznakę.
No cóż, teraz ktoś będzie ją nosił po nim.
Oto Ankh-Morpork, Gród Tysiąca Niespodzianek (według przewodnika wydanego przez Gildię Kupców). Co jeszcze można dodać? Rozległe miasto, dom miliona mieszkańców, największe na Dysku, położone na obu brzegach rzeki Ankh, tak mętnej i błotnistej, że wygląda, jakby płynęła dnem do góry.
Przybysze często pytają: Jak może istnieć tak wielkie miasto? Skoro ma rzekę, którą można przeżuwać, skąd pochodzi woda do picia? Co jest podstawą jego gospodarki? Jak to się dzieje, że — wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu — działa?
Szczerze mówiąc, przybysze nie pytają o to zbyt często. Zwykle mówią coś w stylu: „Którędy do, no wie pan, do… hm… wie pan, młode panienki, jasne?”.
Ale gdyby zaczęli choć przez chwilę do myślenia używać mózgu, właśnie o to by zapytali.
Patrycjusz Ankh-Morpork siedział na swym prostym krześle z dziwnym promiennym uśmiechem zapracowanego człowieka, który po ciężkim dniu znajduje w terminarzu notatkę: „7.00-7.05. Bądź wesoły, spokojny i uprzejmy”.
— Cóż, bardzo się zmartwiłem, kiedy otrzymałem pański list, kapitanie…
— Tak jest — odparł Vimes z miną drewnianą jak skład mebli.
— Proszę usiąść, kapitanie.
— Tak jest. — Vimes stał nadal. To była kwestia godności.
— Ale doskonale rozumiem, oczywiście. Wiejskie posiadłości Ramkinów są bardzo rozległe, o ile się orientuję. Jestem przekonany, że lady Ramkin będzie wdzięczna za pomoc pańskiej silnej prawicy.
— Tak jest. — Kapitan Vimes w obecności władcy miasta zawsze kierował spojrzenie w punkt o stopę powyżej i sześć cali w lewo od jego głowy.
— Naturalnie, będzie pan również bardzo bogatym człowiekiem, kapitanie.
— Tak jest.
— Mam nadzieję, że dobrze pan to sobie przemyślał. Czekają pana nowe obowiązki.
— Tak jest.
Patrycjusz uświadomił sobie nagle, że sam dba o obie strony konwersacji. Przerzucił papiery na biurku.
— Ma się rozumieć, będę musiał mianować nowego oficera nocnej straży — stwierdził. — Ma pan jakieś sugestie, kapitanie?
Zdawało się, że Vimes sfruwa z obłoku, jaki otulał przed chwilą jego umysł. Wreszcie chodziło o strażniczą robotę.
— W każdym razie nie Fred Colon. On jest urodzonym sierżantem…
Sierżant Colon ze Straży Miejskiej Ankh-Morpork (nocna zmiana) spojrzał na promienne twarze nowych rekrutów. Westchnął. Przypomniał sobie swój pierwszy dzień. Starego sierżanta Wimblera… Co za drań! Ciął językiem jak pejczem. Gdyby dożył i zobaczył…
Jak to nazwali? Rekrutacja afirmatywna czy jakoś tak. Krzemowa Liga Walki ze Zniesławieniem nachodziła patrycjusza tak długo, że w końcu…
— Spróbujcie jeszcze raz, młodszy funkcjonariuszu Detrytus — powiedział Colon. — Sztuczka polega na tym, że zatrzymujecie rękę tuż nad uchem. No już, wstańcie z podłogi i spróbujcie znowu zasalutować. A teraz… Młodszy funkcjonariusz Cuddy?
— Tutaj!
— Gdzie?
— Przed panem, sierżancie.
Colon spojrzał w dół i cofnął się o krok. Wypukła krzywizna jego bardziej niż godziwego brzucha usunęła się, odsłaniając skierowaną ku górze twarz młodszego funkcjonariusza Cuddy’ego, z przyjazną, inteligentną miną i jednym szklanym okiem.
— Aha. Rzeczywiście.
— Jestem wyższy, niż wyglądam.
O bogowie, pomyślał smętnie sierżant Colon. Dodać by ich do siebie i podzielić na pól, toby się dostało dwóch normalnych ludzi, tyle że normalni ludzie nie wstępują do straży. Troll i krasnolud. To zresztą jeszcze nie jest najgorsze…
Vimes zabębnił palcami o blat.
— A zatem nie Colon — rzekł. — Zresztą nie jest już taki młody. Pora, żeby został na komendzie i zajął się papierkową robotą. Poza tym i tak sporo mu dołożyliśmy.
— Sierżant Colon zawsze lubił dokładki, o ile wiem — zauważył patrycjusz.
— Miałem na myśli pracę z nowymi rekrutami — wyjaśnił Vimes. — Pamięta pan?
To ci, których kazał mi pan przyjąć, dodał już w myślach. Oczywiście, nie trafili na dzienną rotę. A ci dranie z gwardii pałacowej też nie chcieli ich u siebie. Nie, poślijcie ich do nocnej straży, bo ona i tak się nie liczy, więc nikt ich nie zobaczy. W każdym razie nikt ważny.