— Wydaje się niemożliwe, żeby człowiek zdołał na nich zagrać — zauważył uprzejmie Vimes.
— Och, sprzyjało nam szczęście…
Nagle rozległ się dźwięk tak głośny, że nerwy słuchowe same się rozłączyły. Kiedy zadziałały znowu, gdzieś w okolicach progu bólu, słuchacze z pewnym wysiłkiem zdołali rozpoznać początkowe, bardzo silnie zniekształcone akordy „Marsza weselnego” Fondela. Entuzjastycznym wykonawcą był najwyraźniej ktoś, kto właśnie odkrył, że instrument ma nie tylko trzy klawiatury, ale cały zestaw specjalnych efektów akustycznych, od Wzdęcia do Zabawnego Pisku Kurczaka. Wśród dźwiękowej eksplozji dały się czasem słyszeć radosne „uuk”.
Leżąc pod stołem, Vimes wrzasnął do Ridcully’ego:
— Zadziwiające! Kto je zbudował?
— Nie wiem! Ale na klapie ma wypisane „B.S. Johnson”! Zabrzmiało cichnące wycie, ostatni efekt Katarynki, a potem cisza.
— Chłopcy dwadzieścia minut pompowali rezerwuary — stwierdził Ridcully, wstał i otrzepał się z kurzu. — Ostrożnie z przejściem Vox Dei, dobrze?
— Uuk!
Nadrektor zwrócił się znowu do Vimesa, który miał na twarzy standardowy przedmałżeński grymas. Hol wypełniał się już gośćmi.
— Nie jestem specjalistą od takich imprez, ale ma pan obrączkę? — zapytał.
— Tak.
— Kto prowadzi pannę młodą?
— Jej wuj, Lofthouse. Jest trochę zwariowany, ale uparła Się.
— A pierwszy drużba?
— Co?
— Pierwszy drużba. Nie wie pan? To on podaje panu obrączki i musi się ożenić z panną młodą, gdyby pan uciekł. Dziekan to wyczytał. Prawda, dziekanie?
— Tak jest — potwierdził dziekan, który cały wczorajszy dzień spędził nad „Księgą etykiety” lady Deirdre Waggon. — Kiedy już się pojawi, musi za kogoś wyjść. Nie można pozwolić, żeby niezamężne panny młode biegały po okolicy, stanowiąc zagrożenie dla społeczeństwa.
— Całkiem zapomniałem o drużbie — zmartwił się Vimes. Bibliotekarz, który porzucił organy, dopóki nie nabiorą trochę tchu, rozpromienił się wyraźnie.
— Uuk?
— Niech pan kogoś znajdzie — poradził Ridcully. — Zostało jeszcze prawie pół godziny.
— To nie takie łatwe. Drużbowie nie rosną przecież na drzewach.
— Uuk?
— Nie mam pojęcia, kogo by poprosić.
— Uuk!
Bibliotekarz lubił być pierwszym drużbą. Miał wtedy prawo całować druhny, a one nie mogły uciekać. Był szczerze rozczarowany, kiedy Vimes zignorował jego propozycję.
Funkcjonariusz Cuddy wspinał się z wysiłkiem po stopniach Wieży Sztuk, mrucząc niechętnie pod nosem. Wiedział, że nie powinien narzekać. Ciągnęli losy, ponieważ — tak mówił Marchewa — nie należy zlecać ludziom czegoś, czego człowiek sam by nie zrobił. I Cuddy wyciągnął najkrótszą słomkę, cha, cha, cha, co oznaczało najwyższy budynek. A z tego wynika, że jeśli wybuchnie jakaś awantura, on ją straci.
Nie zwracał uwagi na cienką linkę zwisającą z klapy w sklepieniu, wysoko w górze. Nawet gdyby ją zauważył… co z tego? Przecież to tylko linka.
Gaspode zajrzał w mrok.
W ciemności rozległo się warczenie. I to nie zwyczajne psie warczenie. Ludzie pierwotni słyszeli takie odgłosy w głębokich jaskiniach.
Gaspode usiadł. Niepewnie zamerdał ogonem.
— Wiedziałem, że cię znajdę, wcześniej czy później — oświadczył. — Ten stary nos, co? Najdoskonalsza aparatura znana psom.
Znowu warknięcie. Gaspode zaskomlał cicho.
— Chodzi o to… chodzi o to… rozumiesz, chodzi o coś takiego… To, po co mnie tu przysłano…
Tak, wymarły człowiek słyszał takie dźwięki. Tuż przed tym, nim stał się wymarły.
— Widzę, że… nie masz teraz ochoty na rozmowę — mówił Gaspode. — Ale chodzi o to… wiem, co sofie myślisz: Gaspode słucha rozkazów człowieka?
Obejrzał się konspiracyjnie, jakby za nim mogło się znaleźć coś gorszego niż przed nim.
— Na tym właśnie polega cały ten fałagan z ludźmi, rozumiesz. To, czego Wielki Fido nie potrafi ofejść. Widziałaś psy w gildii, prawda? Słyszałaś ich wycie. O tak. Śmierć ludziom! Jasna sprawa. Ale pod tym wszystkim kryje się strach. Kryje się głos mówiący: „Niegrzeczny pies”. I nie dofiega znikąd, tylko ze środka, z samych kości, ponieważ ludzie stworzyli psy. Ja to wiem. Wolałfym nie wiedzieć, ale tak już jest. To jest Moc: wiedzieć. Czytałem książki, poważnie. No, może raczej gryzłem książki.
Ciemność milczała.
— A ty jesteś wilkiem i człowiekiem jednocześnie, prawda? Niezła sztuczka, jak rozumiem. Solidna dychotomia, mniej więcej. To czyni z ciefie coś w rodzaju psa. Fo psy tym właśnie są: na wpół wilkiem, na wpół człowiekiem. Mamy nawet imiona. Ha! W efekcie nasze ciała mówią nam jedno, a mózgi co innego. To pieskie życie ryć psem. I założę się, że nie zdołasz przed nim uciec. Naprawdę. On jest twoim panem.
Ciemność milczała jeszcze intensywniej. Gaspode’owi zdawało się, że słyszy jakieś poruszenia.
— On chce, żefyś wróciła. Kłopot w tym, że jeśli cię znajdzie, to koniec. Przemówi, a ty fędziesz posłuszna. Ale jeśli wrócisz z własnej woli, to fędzie twoja decyzja. Fędziesz szczęśliwsza jako człowiek. Znaczy, co ja mogę ci zaproponować oprócz szczurów i pcheł do wyforu? Widzisz, naprawdę nie rozumiem, na czym polega twój proflem. Musisz tylko nie wychodzić z domu przez sześć czy siedem nocy w miesiącu…
Angua zawyła.
Włosy, które pozostały jeszcze Gaspode’owi na grzbiecie, teraz się zjeżyły. Usiłował sobie przypomnieć, co to właściwie jest aorta.
— Nie chciałfym wchodzić tam, żery cię wyciągnąć. — Szczerość dźwięczała w każdym słowie. — Ale chodzi o to… chodzi o coś takiego… że fędę musiał. Paskudnie jest ryć psem — dodał, drżąc cały.
Pomyślał przez chwilę i westchnął.
— Przypomniałem sofie — oznajmił. — To taka żyła.
Vimes wyszedł na słońce, tyle że nie było go zbyt wiele. Chmury nadciągały znad Osi. I…
— Detrytus!
Brzdęk!
— Tak jest, kapitanie!
— Kim są ci wszyscy ludzie?
— To strażnicy, sir.
Vimes przyjrzał się zdumiony zróżnicowanej grupie strażników.
— Kim jesteś?
— Młodszy funkcjonariusz Hrolf Piżama, panie kapitanie.
— A ty… Węglarz?
— Nic żem nie zrobił.
— Nic żem nie zrobił, panie kapitanie! — wrzasnął na niego Detrytus.
— Węglarz? W straży? Brzdęk!
— Kapral Marchewa twierdzi, że w każdym gdzieś głęboko ukryte jest dobro — oświadczył Detrytus.
— A twoja funkcja, Detrytus?
Brzdęk!
— Inżynier kierujący głębokościowymi operacjami wydobywczymi, sir!
Vimes podrapał się po głowie.
— To był niemal żart, prawda? — upewnił się.
— To przez ten nowy hełm, który zrobił dla mnie mój kumpel Cuddy, sir. Ha! Ludzie nie powiedzą już: tam idzie głupi troll. Powiedzą: kim jest ten przystojny wojskowy troll, ho, ho, jest już pełnym funkcjonariuszem, ma za sobą wielką przeszłość, ma Przeznaczenie wypisane na sobie jak litery!
Vimes przetrawiał to z wolna. Detrytus uśmiechał się promiennie.
— A gdzie jest sierżant Colon?
— Tutaj, kapitanie.
— Potrzebny mi pierwszy drużba, Fred.
— Tak jest, sir. Sprowadzę kaprala Marchewę. W tej chwili sprawdza ludzi na dachach…
— Fred, znamy się już ponad dwadzieścia lat! Na miłość bogów, musisz tylko stać obok! Fred, jesteś w tym świetny!