Truchtem nadbiegi Marchewa.
— Przepraszam za spóźnienie, kapitanie. Tego… chcieliśmy, żeby to była niespodzianka…
— Co? Jaka niespodzianka? Marchewa sięgnął do kieszeni.
— No więc, kapitanie… w imieniu straży… to znaczy większej części straży…
— Zaczekaj chwilę — przerwał mu Colon. — Nadjeżdża jego wysokość.
Stukanie kopyt i brzęk uprzęży sygnalizowały zbliżanie się bryczki patrycjusza.
Marchewa obejrzał się na pojazd. Potem spojrzał jeszcze raz. A potem popatrzył w górę.
Na szczycie Wieży Sztuk zauważył błysk metalu.
— Sierżancie, kto jest na wieży? — zapytał.
— Cuddy, sir.
— Aha. To dobrze. — Odchrząknął. — W każdym razie, kapitanie… złożyliśmy się wszyscy i… — Przerwał. — Funkcjonariusz Cuddy, tak?
— Tak. Pewny człowiek.
Bryczka patrycjusza była już w połowie drogi do placu Sator. Marchewa widział chudą, czarną postać na tylnym siedzeniu. Spojrzał na wielką szarą bryłę wieży. I rzucił się biegiem.
— Co jest? — zdziwił się Colon. Vimes też zaczął biec.
Kostki palców Detrytusa stuknęły o ziemię, kiedy ruszył za tamtymi dwoma.
I wtedy Colon zrozumiał — poczuł coś w rodzaju gorączkowego mrowienia, jak gdyby ktoś dmuchnął na jego odkryty mózg.
— A niech to! — mruknął pod nosem.
Pazury drapnęły o ziemię.
— Wyciągnął miecz!
— A czego się spodziewałaś? W jednej chwili jest panem stworzenia, zyskał w życiu całkiem nowe zainteresowania, prawdopodofnie nawet lepsze niż spacery, a potem odwraca się i widzi coś, co jest zasadniczo wilkiem. Mogłaś rzucić mu jakąś aluzję: to te trudne dni w miesiącu, czy coś w tym rodzaju. Nie możesz mieć pretensji, że fył zaskoczony.
Gaspode wstał.
— No to jak? Wyjdziesz stamtąd, czy mam po ciefie wejść i zostać frutalnie okaleczony?
Vetinari wstał, kiedy zobaczył biegnących ku niemu strażników. Tylko dzięki temu pierwszy strzał przebił jego udo, a nie pierś.
Potem Marchewa przeskoczył drzwiczki powozu i rzucił się na patrycjusza, dzięki czemu następny strzał przebił Marchewę.
Angua wysunęła się powoli.
Gaspode odetchnął z ulgą.
— Nie mogę wrócić — powiedziała. — Ja…
Zamarła nagle. Zastrzygła uszami.
— Co? Co?
— Jest ranny!
Skoczyła naprzód.
— Zaraz! Zaczekaj na mnie! — szczeknął Gaspode. — Tamtędy dofiegniesz na Mroki!
Trzeci strzał wybił odłamek Detrytusa, który wpadł na bryczkę, przewrócił ją na bok i zerwał naszelniki. Woźnica zdążył już błyskawicznie porównać obecne warunki pracy z wysokością pensji i zniknął w tłumie.
Vimes dojechał na brzuchu za przewrócony powóz. Kolejny strzał uderzył w bruk koło jego ramienia.
— Detrytus!
— Tak jest.
— Co z tobą?
— Trochę cieknę, sir.
Strzał trafił w koło bryczki nad głową Vimesa. Zakręciło się.
— Marchewa?
— Przeszło przez ramię, kapitanie. Vimes przeciągnął się kawałek na łokciach.
— Dzień dobry, wasza wysokość — powiedział z maniakalną uprzejmością. Uniósł się trochę i sięgnął po zgniecione cygaro. — Ktoś ma ogień?
Patrycjusz otworzył oczy.
— Ach, kapitan Vimes. Co teraz?
Vimes uśmiechnął się. Zabawne, pomyślał, że nigdy nie czuję się tak pełen życia jak wtedy, kiedy ktoś usiłuje mnie zabić. Dopiero wtedy człowiek zauważa, że niebo jest błękitne. Chociaż właściwie wcale nie jest teraz błękitne. Zasłaniają je chmury. Aleje zauważam.
— Czekamy na jeszcze jeden strzał — wyjaśnił. — A potem biegniemy pod lepszą osłonę.
— Mam wrażenie… że tracę sporo krwi — oznajmił Vetinari.
— Kto by pomyślał, że ma pan ją w sobie — odparł Vimes ze szczerością ludzi, którzy szykują się na śmierć. — Co u ciebie, Marchewa?
— Mogę ruszać ręką. Boli jak… jak nie wiem co, kapitanie. — Ale pan wygląda gorzej.
Vimes spojrzał na siebie. Cały żakiet miał we krwi.
— Musiał mnie trafić jakiś odprysk kamienia — stwierdził. — Nawet nie poczułem.
Spróbował nakreślić w myślach obraz rusznica.
Sześć rurek w rzędzie. Każda z ołowianym pociskiem i ładunkiem Proszku numer jeden, wsuwana do rusznica jak bełty do kuszy. Zastanawiał się, ile czasu trwa włożenie następnych sześciu…
Ale mamy go tam, gdzie chcieliśmy! Tylko jedna droga prowadzi z wieży w dół.
Owszem, siedzimy na otwartej przestrzeni, a on strzela do nas ołowianymi kulkami, ale mamy go tam, gdzie chcieliśmy.
Rzężąc ciężko, Gaspode biegł przez Mroki, aż zobaczył przed sobą stado psów. Serce w nim zamarło. Przeciskał się i prześlizgiwał przez gąszcz łap.
Angua stała otoczona kręgiem kłów.
Warczenie ucichło. Dwa duże psy odsunęły się i na czoło wyszedł ostrożnie Wielki Fido.
— No tak — powiedział. — Co my tu mamy? To wcale nie jest pies. Może szpieg? Wrogowie działają bezustannie. Są wszędzie. Wyglądają jak psy, ale wewnątrz nie są psami. Co tu robiłaś?
Angua zawarczała.
Bogowie, pomyślał Gaspode. Pewnie zdoła załatwić paru z nich, ale to przecież uliczne psy…
Przecisnął się między nimi i wkroczył do kręgu. Wielki Fido skierował na niego swe czerwone ślepia.
— Gaspode też tu jest — stwierdził. — Mogłem się domyślić.
— Zostawcie ją w spokoju — powiedział Gaspode.
— Bo co? Będziesz o nią walczył z nami wszystkimi?
— Mam Moc. Wiesz o tym. Zrofię to. Użyję jej.
— Nie ma na to czasu — warknęła Angua.
— Nie zrobisz — odparł Wielki Fido.
— Zrofię.
— Każda psia łapa zwróci się przeciw tobie…
— Mam Moc. Cofnijcie się wszyscy.
— Jaką foc? — zdziwił się Rzeźnik. Ślinił się.
— Wielki Fido wie — rzekł Gaspode. — Studiował. A teraz ja i ona wyjdziemy stąd spokojnie i powoli. Tak?
Psy spojrzały na Wielkiego Fido.
— Brać ich — rozkazał. Angua wyszczerzyła kły. Psy się zawahały.
— Wilk ma szczękę cztery razy silniejszą niż dowolny pies — poinformował je Gaspode. — I to całkiem zwyczajny wilk…
— Co się z wami dzieje? — warknął Wielki Fido. — Jesteście stadem! Watahą! Nie ma litości! Brać ich!
Ale stado nie działa w taki sposób, jak tłumaczyła Angua. Stado to związek wolnych jednostek. Stado nie atakuje dlatego, że ktoś mu rozkazał — atakuje, ponieważ każdy jego członek niezależnie, ale w tej samej chwili, postanowił zaatakować.
Kilka większych psów przygotowało się do skoku.
Angua obracała głowę tam i z powrotem, czekając na pierwszego napastnika…
Pies podrapał łapą ziemię…
Gaspode nabrał tchu i poruszył szczęką.
Psy skoczyły.
— SIAD! — zawołał Gaspode w całkiem znośnym ludzkim.
Komenda odbiła się echem od ścian i pięćdziesiąt procent zwierząt posłuchało. W większości przypadków było to zadnie pięćdziesiąt procent. Psy w locie odkryły, że zdradzieckie łapy podwijają się pod nimi…
— NIEGRZECZNY PIES!