Выбрать главу

Jeden z nich, wypełniony migotliwymi drobinkami kurzu, sięgał na sam dół — do tego, co jeszcze niedawno było funkcjonariuszem Cuddym.

Colon ostrożnie trącił ciało. Nie poruszyło się. Nic, co tak wygląda, nie powinno się ruszać. Obok leżał pogięty topór. — Och, nie — szepnął Colon.

Zauważył linkę — cienką, jakiej zwykle używali skrytobójcy. Zwisała gdzieś z wysoka. I kołysała się lekko.

Colon spojrzał w mgiełkę pod sklepieniem i wydobył miecz.

Widział linkę aż do samej góry i nikogo na niej nie było. A to znaczy…

Nie obejrzał się nawet, co ocaliło mu życie. Jego rzut na ziemię i wystrzał z rusznica nastąpiły jednocześnie. Potem przysięgał, że czuł podmuch pocisku, który przeleciał mu nad głową.

Jakaś postać wynurzyła się z obłoczku dymu i bardzo mocno uderzyła go w głowę, nim wybiegła przez otwarte drzwi na deszcz.

* * *

FUNKCJONARIUSZ CUDDY?

Cuddy otrzepał się z pyłu.

— Aha — powiedział. — Rozumiem. Nie sądziłem, że to przeżyję. Nie po pierwszych stu stopach.

MIAŁEŚ RACJĘ.

Nierzeczywisty świat żywych rozwiewał się już, ale Cuddy spojrzał jeszcze gniewnie na pogięte szczątki swego topora. Zdawało się, że irytują go o wiele bardziej niż połamane szczątki Cuddy’ego.

— Popatrzcie tylko — rzekł. — Tato zrobił dla mnie ten topór! Piękna broń, żeby ją zabrać na tamten świat, nie ma co!

CZY TO JAKIŚ OBRZĄDEK POGRZEBOWY?

— Nie wiesz? Przecież jesteś Śmiercią, nie?

TO NIE ZNACZY, ŻE MUSZĘ SIĘ ZNAĆ NA OBRZĄDKACH POGRZEBOWYCH. NA OGÓŁ SPOTYKAM LUDZI, ZANIM ZOSTANĄ POGRZEBANI. CI, KTÓRYCH SPOTYKAM POTEM, SĄ ZWYKLE PODENERWOWANI I NIE MAJĄ OCHOTY NA DYSKUSJE.

Cuddy skrzyżował ręce na piersi.

— Jeśli nie zostanę należycie pogrzebany — stwierdził — nigdzie nie pójdę. Moja udręczona dusza będzie się w męce błąkać po świecie.

PRZECIEŻ NIE MUSI.

— Ale może, jeśli ma ochotę — oznajmił z dumą duch Cuddy’ego.

* * *

— Detrytus! Nie ma czasu na przeciekanie! Biegnij do wieży! Weź ze sobą paru ludzi!

Vimes dotarł do drzwi Głównego Holu, niosąc przerzuconego przez ramię patrycjusza. Marchewa szedł za nim chwiejnym krokiem. Magowie zebrali się przy wejściu. Wielkie, ciężkie krople deszczu zaczynały już spadać, sycząc na rozgrzanym bruku. Ridcully podwinął rękawy.

— Piekielne dzwony! Co tak mu załatwiło nogę?

— Tak działa rusznic! Zajmijcie się nim! I kapralem Marchewa!

— Nie ma potrzeby — odezwał się Vetinari. Spróbował się uśmiechnąć i stanąć o własnych siłach. — To tylko ciało…

Noga odmówiła mu posłuszeństwa.

Vimes zamrugał. Nie spodziewał się czegoś takiego. Patrycjusz był człowiekiem, który zawsze miał odpowiedź, nigdy nie dawał się zaskoczyć. Vimes miał uczucie, że historia zerwała się nagle z uwięzi i trzepocze na wietrze…

— Zajmiemy się tym, sir — powiedział Marchewa. — Mam ludzi na dachach i…

— Zamknij się. Masz tu zostać! To rozkaz. — Vimes pogrzebał w sakiewce, po czym zawiesił na podartym żakiecie odznakę. — Hej, ty! Piżama! Potrzebny mi miecz!

Piżama spojrzał ponuro.

— Słucham tylko rozkazów kaprala Marchewy…

— Dawaj miecz, ty okropny maluchu! Właśnie! Dziękuję. A teraz chodźmy do wie…

Jakiś cień pojawił się w drzwiach. Wszedł Detrytus.

Niósł na rękach jakiś bezwładny kształt. Bez słowa ułożył go ostrożnie na ławie, po czym odszedł i usiadł w kącie. Wszyscy podbiegli, żeby obejrzeć doczesne szczątki funkcjonariusza Cuddy’ego, a troll zdjął swój hełm chłodzący domowej roboty i raz po raz obracał go w dłoniach.

— Leżał na ziemi — wyjaśnił sierżant Colon, opierając się o framugę. — Ktoś musiał go zepchnąć ze schodów, już na samej górze. I ten ktoś tam był. Pewnie ześliznął się po linie i solidnie przywalił mi w głowę.

— Nie warto za szylinga dać się zepchnąć z wieży — stwierdził niezbyt jasno Marchewa.

Lepiej było, kiedy przyleciał smok, myślał Vimes. Przynajmniej gdy kogoś zabił, nadal pozostawał smokiem. Mógł lecieć w inne miejsce, ale i tak człowiek wiedział: to jest smok i tyle. Nie potrafił przeskoczyć przez mur i stać się kimś innym. Zawsze było wiadomo, z czym się walczy. Nie trzeba…

— Co Cuddy trzyma w ręku? — zapytał. Uświadomił sobie, że już od pewnego czasu patrzy na to, nie widząc.

Pociągnął. Był to strzęp czarnego materiału.

— Skrytobójcy takie noszą — zauważył Colon.

— Podobnie jak wielu innych ludzi — przypomniał Ridcully. — Czarny to czarny.

— Słusznie — zgodził się Vimes. — Podejmowanie jakichkolwiek działań na tak kruchej podstawie byłoby przedwczesne. Pewnie straciłbym pracę.

Machnął czarną szmatką przed Vetinarim.

— Wszędzie skrytobójcy — powiedział. — Na straży. Ale wygląda na to, że niczego nie zauważyli. Dał im pan ten przeklęty rusznic, bo sądził pan, że najlepiej go przypilnują. Nie przyszło panu do głowy, żeby go oddać strażnikom?

— Nie ruszamy w pogoń, kapralu Marchewa? — zapytał niepewnie Piżama.

— Pogoń za kim? Którędy mamy go gonić? — mruknął zniechęcony Vimes. — Przyłożył Fredowi w głowę i uciekł. Może schować się za rogiem, przerzucić rusznic przez mur i kto go pozna? Nie wiemy, kogo szukać!

— Ja wiem — odezwał się Marchewa. Wstał, trzymając się za ramię.

— Łatwo jest biegać — rzekł. — Dużo już biegaliśmy, ale nie tak się poluje. Poluje się, siedząc i czekając we właściwym miejscu. Kapitanie, niech sierżant wyjdzie i powie ludziom, że schwytaliśmy zabójcę.

— Co?

— Nazywa się Edward d’Eath. Niech powie, że mamy go w areszcie. Że został schwytany i jest ciężko ranny, ale żyje.

— Przecież nie…

— Jest skrytobójcą.

— Nie schwytaliśmy…

— Tak, kapitanie. Nie podobają mi się te kłamstwa, ale tym razem chyba nie ma innego wyjścia. Zresztą to już nie pański problem.

— Nie? A dlaczego nie?

— Za niecałą godzinę odchodzi pan ze służby.

— Ale w tej chwili jestem jeszcze kapitanem, kapralu. I macie mi wyjaśnić, co się dzieje. Tak to się robi w Straży Miejskiej.

— Nie mamy czasu, kapitanie. Proszę iść, sierżancie.

— Marchewa, wciąż jestem dowódcą straży! Ja powinienem wydawać rozkazy!

Marchewa spuścił głowę.

— Przepraszam, kapitanie.

— Dobrze. I nie zapominajcie o tym. Sierżancie Colon!

— Tak jest.

— Ogłoście, że aresztowaliśmy Edwarda d’Eatha. Kimkolwiek jest.

— Tak jest.

— A następne posunięcie, Marchewa? — zapytał Vimes. Marchewa spojrzał na zebranych wokół magów.

— Przepraszam pana bardzo…

— Uuk?

— Najpierw musimy się dostać do biblioteki…

— Najpierw — przerwał mu Vimes — niech ktoś mi pożyczy hełm. Bez hełmu nie czuję, że jestem w pracy. Dzięki, Fred. W porządku… hełm… miecz… odznaka… do roboty.

* * *

Pod miasto docierał dźwięk. Przesączał się tu różnymi drogami, ale był niewyraźny — jak szum ula. Widać też było najdelikatniejsze lśnienie. Wody — używając tego określenia w najszerszym możliwym sensie — rzeki Ankh obmywały — naginając definicję do granic — tunele przez wieki.

Teraz rozległ się dodatkowy odgłos: czyjeś kroki po mule. Odgłos ledwie słyszalny, chyba że uszy przyzwyczaiły się do dźwiękowego tła. Niewyraźny kształt przesuwał się w mroku.