Выбрать главу

Przystanął przed kręgiem czerni prowadzącym do węższego tunelu…

— Jak pan się czuje, wasza miłość? — zapytał kapral Nobbs, awansujący towarzysko.

— Kim jesteś?

— Kapral Nobbs, sir! — Nobby zasalutował.

— Zatrudniamy cię?

— Tak jest!

— Aha. Jesteś krasnoludem, prawda?

— Nie, sir! Krasnoludem był zmarły Cuddy, sir. Jestem człowiekiem, sir.

— I nie zostałeś zatrudniony w wyniku… specjalnych procedur naboru?

— Nie, sir! — zapewnił z dumą Nobby.

— Coś podobnego — mruknął patrycjusz.

Trochę kręciło mu się w głowie z upływu krwi. W dodatku nadrektor dał mu solidny łyk czegoś, co — jak twierdził — stanowiło cudowne remedium, choć nie sprecyzował, co takiego leczyło. Zapewne pionowość. Lepiej jednak siedzieć wyprostowanym. Lepiej być widzianym żywym. Sporo ciekawskich osób zaglądało przez drzwi. Ważne, by ich przekonać, że pogłoski o jego śmierci są stanowczo przesadzone.

Kapral samozwańczy człowiek Nobbs i kilku innych strażników otaczało patrycjusza na rozkaz kapitana Vimesa. Niektórzy wyglądali na bardziej rozrośniętych, niż sobie dość niejasno przypominał.

— Hej! Ty, mój dobry człowieku. Wziąłeś Królewskiego Szylinga? — zwrócił się do jednego z nich.

— Niczego żem nie brał.

— Kapitalne. Dobra robota.

Potem nagle wszyscy się rozstąpili. Coś złocistego i mniej więcej podobnego do psa przebiegło, warcząc, z nosem przy ziemi. I zaraz zniknęło, długimi, lekkimi skokami ruszając w stronę biblioteki. Patrycjusz usłyszał prowadzoną półgłosem rozmowę.

— Fred…

— Tak, Nobby?

— Czy to nie wydało ci się znajome?

— Wiem, o co ci chodzi. Nobby kręcił się zakłopotany.

— Powinieneś ją objechać za to, że biega bez munduru.

— To nie takie proste.

— Gdybym ja tędy przebiegł bez ciuchów, przywaliłbyś mi pół dolara grzywny za nieodpowiedni ubiór.

— Masz tu pół dolara, Nobby, i zamknij dziób.

Vetinari uśmiechnął się do nich promiennie. Zwrócił też uwagę na innego strażnika, w kącie. Jednego z tych wielkich, barczystych…

— Nadal w porządku, wasza miłość? — upewnił się Nobby.

— Kim jest ten dżentelmen?

Nobby podążył za wzrokiem patrycjusza.

— To troll Detrytus, wasza miłość.

— Dlaczego on tak siedzi?

— Myśli.

— Nie rusza się już od jakiegoś czasu.

— Myśli wolno, wasza miłość.

Detrytus wstał. Sposób, w jaki to zrobił, miał w sobie coś — jakąś sugestię wielkiego kontynentu, który rozpoczyna ruchy tektoniczne, prowadzące do porażającej kreacji łańcucha niezdobytych gór — co skłoniło wszystkich do znieruchomienia i spojrzenia na niego. Żaden z patrzących nigdy nie oglądał kreacji górskiego łańcucha, ale teraz mniej więcej wiedzieli, jak to wygląda: jak Detrytus wstający na nogi, z pogiętym toporem Cuddy’ego w dłoni.

— Ale czasem bardzo głęboko — dodał Nobby, wypatrując możliwych dróg ucieczki.

Troll spojrzał na zebranych, jakby się zastanawiał, co tu robią. Potem, machając rękami, ruszył przed siebie.

— Funkcjonariusz Detrytus… — zaczął Colon. — E… tego… co wy tam…

Detrytus nie zwracał na niego uwagi. Wbrew pozorom poruszał się szybko, jak to zwykle czyni lawa. Dotarł do ściany i jednym ciosem odsunął ją z drogi.

— Czy ktoś mu dawał siarkę? — zapytał Nobby. Colon rozejrzał się nerwowo.

— Młodszy funkcjonariusz Boksyt! Młodszy funkcjonariusz Węglarz! Zatrzymać funkcjonariusza Detrytusa!

Dwa trolle spojrzały najpierw na oddalającą się postać Detrytusa, potem na siebie nawzajem, wreszcie na Golona. Boksyt zasalutował.

— Proszę o zgodę na odejście z powodu konieczności udziału w pogrzebie babki!

— Dlaczego?

— Albo jej, albo mój, sierżancie.

— Wkopie nam do środka nasze „goohuloog” łby — wyjaśnił Węglarz, myśliciel nie tak wyrafinowany.

* * *

Błysnęła zapałka. W kanałach jej płomyk był niczym nowa. Vimes zapalił najpierw cygaro, potem latarnię. — Doktor Cruces? — powiedział. Główny skrytobójca zamarł.

— Kapral Marchewa, tu obok, też ma kuszę. Nie jestem pewien, czyjej użyje. To dobry człowiek. Uważa, że wszyscy inni też są dobrymi ludźmi. Ale ja jestem inny. Ja jestem złośliwy, wredny i zmęczony. A teraz, doktorze, miał pan czas się zastanowić. Jest pan człowiekiem inteligentnym… Po co pan tu właściwie przyszedł, jeśli wolno spytać? Przecież nie po to, żeby popatrzeć na doczesne szczątki młodego Edwarda, ponieważ nasz kapral Nobbs przeniósł go dziś rano do kostnicy straży, pewnie przy okazji usuwając wszelkie drobne elementy biżuterii, jakie znalazł przy zwłokach, ale Nobby taki już jest. Ma przestępczy umysł ten nasz Nobby. Jedno trzeba mu przyznać: nie ma przestępczej duszy.

Vimes dmuchnął dymem z cygara.

— Mam nadzieję, że zmył biedakowi tę klaunowską charakteryzację. To przykre… wykorzystał go pan, prawda? Zabił biednego Fasolla, potem zabrał rusznic i był na miejscu, kiedy rusznic zabił Młotokuja. Zostawił nawet w drzwiach kawałek peruki Fasolla. I kiedy akurat przydałaby się mu dobra rada, na przykład żeby się sam do nas zgłosił, pan go zabił. Ciekawa sprawa, naprawdę ciekawa, to że Edward nie mógł być tym człowiekiem na wieży przed chwilą. Nie z raną od sztyletu w sercu i w ogóle. Wiem, że bycie martwym nie zawsze jest przeszkodą w korzystaniu z dyskretnych rozrywek w naszym mieście, ale nie przypuszczam, żeby młody Edward kręcił się po okolicy. Ten kawałek materiału to było niezłe pociągnięcie. Wie pan, osobiście nigdy nie wierzyłem w te wszystkie ślady stóp na trawniku, wiele mówiące zgubione guziki i takie rzeczy. Ludzie myślą, że na tym polega policyjna robota. Wcale nie. Policyjna robota to szczęście i harówka, na ogół. Ale wielu ludzi wierzy. Cóż, on nie żył od… ilu… od dwóch dni, a tu, na dole, jest przyjemnie i chłodno. Mógłby go pan stąd wyciągnąć; więcej nawet, mógłby pan przekonać ludzi, jeśli nie przyglądaliby mu się zbyt uważnie na katafalku. I miałby pan człowieka, który zabił patrycjusza. Trzeba pamiętać, że połowa miasta walczyłaby już wtedy z drugą połową. Nastąpiłyby kolejne zgony. Zastanawiam się, czyby się pan nimi przejął. Umilkł na chwilę.

— Wciąż pan nic nie mówi.

— Niczego nie rozumiesz — powiedział Cruces.

— Naprawdę?

— D’Eath miał rację. Był obłąkany, ale miał rację.

— W jakiej kwestii, doktorze Cruces? — zainteresował się Vimes.

I wtedy skrytobójca zniknął. Zanurkował w cień.

— No nie… — mruknął Vimes.

— Kapitanie Vimes… — Szept odbił się echem od ścian zbudowanej przez ludzi jaskini. — Jedną z rzeczy, których uczy się dobry skrytobójca, to… — Zagrzmiał wystrzał i lampa rozpadła się na kawałki. — …nigdy nie stawać blisko światła.

Vimes padł na ziemię i przetoczył się w bok. Drugi strzał trafił o stopę od niego. Na kapitana spadły krople zimnej wody.

Pod nim też była woda.

Ankh wzbierała i — zgodnie z prawami starszymi niż miejskie — woda znajdowała sobie drogę do tuneli.

— Marchewa — szepnął Vimes.

— Tak?

Głos dobiegał z absolutnej ciemności po prawej stronie.

— Nic nie widzę. Kiedy zapaliłem tę przeklętą lampę, przestałem widzieć po ciemku.

— Czuję, że wlewa się woda.