— Musimy… — zaczął Vimes i urwał. Wyobraził sobie ukrytego Crucesa mierzącego w źródło dźwięku.
Powinienem od razu go zastrzelić, pomyślał. To przecież skrytobójca!
Musiał się trochę podnieść, żeby utrzymać twarz nad powierzchnią wody.
Rozległo się ciche drapnięcie, a potem błysnęło światło. Cruces zapalił pochodnię i Vimes zobaczył jego chudą sylwetkę. Drugą ręką skrytobójca trzymał rusznic.
Z pamięci wypłynęło wspomnienie czegoś, czego Vimes nauczył się jako młody strażnik. Jeśli już musisz spojrzeć wzdłuż drzewca strzały z jej niewłaściwego końca, jeśli ktoś ma cię w swej mocy, to módl się jak tylko potrafisz, żeby był złym człowiekiem. Ponieważ źli lubią władzę, władzę nad ludźmi — chcą widzieć twój strach. Chcą, byś wiedział, że umierasz. Dlatego gadają. Napawają się swoją przewagą.
Chcą patrzeć, jak się wijesz w przerażeniu. Dlatego odkładają moment zabójstwa, jak ktoś inny mógłby odkładać na później dobre cygaro.
Trzeba więc mieć nadzieję, że zabójca jest złym człowiekiem. Dobry człowiek zabije cię bez słowa.
I wtedy, ku swej niezmierzonej grozie, zauważył, że Marchewa wstaje.
— Doktorze Cruces, aresztuję pana za zabójstwo Bjorna Młotokuja, Edwarda d’Eatha, klauna Fasolla, Letycji Knibbs oraz funkcjonariusza Cuddy’ego ze Straży Miejskiej.
— Na bogów, ich wszystkich? Obawiam się, że brata Fasollo zabił Edward. To był jego pomysł, tego głuptasa. Mówił, że wcale nie chciał. Natomiast Młotokuj, jak rozumiem, zginął wskutek wypadku. Dziwacznego wypadku. Grzebał przy rusznicu, ładunek wypalił, kula odbiła się od kowadła i go zabiła. Tak mówił Edward. Potem przybiegł do mnie. Był bardzo zdenerwowany. Wyznał wszystko. Więc go zabiłem. Co innego mogłem zrobić? Był wyraźnie obłąkany. Z takim człowiekiem nie da się nic ustalić. Czy mogę prosić, żebyś się odsunął, sire? Wolałbym cię nie zabijać. Nie! Chyba że będę musiał!
Vimes miał wrażenie, że Cruces kłóci się sam ze sobą. Rusznic kołysał się gwałtownie.
— Bredził — mówił dalej Cruces. — Powiedział, że rusznic zabił Młotokuja. Spytałem: To był wypadek? A on na to: Nie, rusznic zabił Młotokuja.
Marchewa zrobił krok naprzód. Zdawało się, że Cruces przebywa teraz w swoim własnym świecie.
— Nie! Rusznic zabił też tę żebraczkę. To nie byłem ja! Po co miałbym robić coś takiego?
Cruces odstąpił o krok, ale rusznic skierował się w stronę Marchewy. Vimes miał wrażenie, że poruszył się samodzielnie, jak zwierzę łapiące zapach…
— Padnij! — szepnął.
Wyciągnął rękę i usiłował odnaleźć swoją kuszę.
— Powiedział, że rusznic był zazdrosny! Młotokuj zrobiłby więcej rusznicowi Nie ruszaj się!
Marchewa zrobił kolejny krok.
— Musiałem zabić Edwarda! Był romantykiem, wszystko by pomieszał! Ale Ankh-Morpork potrzebuje króla!
Rusznic szarpnął się i wystrzelił w tej samej chwili, w której Marchewa odskoczył na bok.
Tunele jarzyły się od zapachów, głównie gryzących żółci i pomarańczowych brązów starych ścieków. Prawie nie było podmuchów, które mogłyby zakłócić tropy. Linia będąca Crucesem sunęła w ciężkim, nieruchomym powietrzu. I był też zapach rusznica, ostry jak rana.
W gildii pachniało rusznicem, pomyślała. Kiedy tylko obok przeszedł Cruces… Gaspode twierdził, że to normalne, bo przecież rusznic leżał w gildii — ale przecież nie strzelał w gildii. Wyczuła go, bo ktoś z niego wystrzelił.
Brnąc w wodzie, dotarła do wielkiej jaskini i zobaczyła — nosem — wszystkich trzech: niewyraźną sylwetkę pachnącą Vimesem, padającą postać Marchewy, odwracający się kształt z rusznicem…
I wtedy przestała myśleć mózgiem; pozwoliła, by ciało przejęło kontrolę. Wilcze mięśnie pchnęły ją naprzód, do skoku; krople wody pryskały z grzywy, oczy wpatrywały się w szyję Crucesa.
Rusznic wystrzelił cztery razy. Ani razu nie chybił.
Vimes poderwał się w rozbryzgach wody.
— Sześć strzałów! To było sześć strzałów, ty draniu! Teraz cię mam!
Widząc, że Vimes brnie w jego stronę, Cruces odwrócił się i pobiegł tunelem, rozchlapując wodę.
Vimes wyrwał Marchewie kuszę, wycelował rozpaczliwie i nacisnął spust. Nic się nie stało.
— Marchewa! Ty idioto! Nawet jej nie napiąłeś! — Odwrócił się. — Idziemy! Nie możemy pozwolić mu uciec!
— To jest Angua, kapitanie!
— Co?
— Ona nie żyje!
— Marchewa! Posłuchaj! Potrafisz znaleźć wyjście z tej plątaniny? Nie! No więc chodź za mną!
— Ja… nie mogę jej tak zostawić…
— Kapralu Marchewa! Za mną!
Vimes na wpół biegł, na wpół brnął przez wzbierającą wodę w stronę tunelu, który pochłonął Crucesa. Droga prowadziła pod górę — czuł, że poziom wody opada z każdym krokiem.
Nigdy nie dawaj uciekającemu czasu do namysłu. Tego się nauczył pierwszego dnia w straży. Jeśli już musisz go gonić, to bądź konsekwentny. Wystarczy, że ścigany zdąży się zastanowić, a mijając najbliższy róg spotkasz skarpetę z piaskiem lecącą w przeciwną stronę.
Ściany i strop zbliżały się coraz bardziej.
Z boków mijał inne tunele. Marchewa miał rację. Setki ludzi musiało pracować latami, żeby stworzyć coś takiego. Ankh-Morpork było zbudowane na Ankh-Morpork.
Vimes zatrzymał się.
Nie słyszał chlapania; otaczały go wyloty tuneli.
A potem w jednym z bocznych zauważył błysk.
Pobiegł ku niemu i zobaczył parę nóg w strudze światła padającego z otwartej klapy.
Rzucił się do nich i chwycił jeden but, który już znikał na górze. Noga szarpnęła; Vimes usłyszał, że Cruces przewraca się na podłogę.
Chwycił się krawędzi otworu, podciągnął i przeszedł.
To już nie był tunel. Pomieszczenie wyglądało raczej jak piwnica. Pośliznął się w błocie i uderzył w wilgotną ścianę. Na czym to zbudowane jest Ankh-Morpork? No właśnie…
Cruces był o kilka sążni od niego; wspinał się i ślizgał na stopniach. U ich szczytu stały kiedyś drzwi, jednak już dawno przegniły.
Kolejne stopnie, kolejne pomieszczenia. Pożar i powódź, powódź i odbudowa. Pomieszczenia zmieniały się w piwnice, piwnice w fundamenty. To nie był elegancki pościg: obaj ślizgali się, padali, wstawali znowu, przedzierali przez zasłony brudu. Tu i tam Cruces zostawił świece — dawały akurat tyle światła, by Vimes pożałował, że to robią.
Aż nagle poczuł pod stopami suchy kamień, a potem minął już nie drzwi, ale otwór wybity w murze. Stały tam beczki, połamane meble, zamknięte i zapomniane stare sprzęty.
Cruces leżał o kilka stóp dalej, z trudem łapał oddech i wbijał do rusznica następny szereg rurek. Vimes zdołał jakoś podnieść się na kolana i nabrał tchu. Niedaleko płonęła wbita w szczelinę świeca.
— Mam… cię… — wysapał.
Cruces spróbował wstać. Wciąż ściskał rusznic. — Jesteś… za stary… na takie… biegi… — wykrztusił Vimes. Cruces podniósł się wreszcie i chwiejnie postąpił o krok. Vimes zastanowił się chwilę.
— Ja też jestem za stary na takie biegi — dodał i skoczył.
Przetaczali się obaj w kurzu, z rusznicem między sobą. O wiele później Vimesowi przyszło do głowy, że człowiek mający choć odrobinę rozsądku na pewno nie walczyłby wręcz ze skrytobójcą — tacy przecież wszędzie mieli poukrywaną broń. Jednak Cruces nie chciał wypuścić rusznica. Ściskał go oburącz i starał się uderzyć Vi-mesa lufą albo kolbą.
Co ciekawe, skrytobójcy właściwie nie uczyli się walki wręcz. Zwykle nie była im potrzebna, gdyż dobrze radzili sobie z bronią. Dżentelmeni nosili broń; plebs używał rąk.