Co bardziej inteligentnym skrytobójcom przyszło do głowy, że w ich arsenale nie ma niczego, co mogłoby zabić trolla. Dysponowali wąskimi sztyletami, ale tutaj potrzebowaliby młotów. Dysponowali strzałkami maczanymi w wyrafinowanych truciznach — ale żadna z nich nie działała na trolle. Nikt nigdy nie uznał trolli za tak ważne, by je skrytobójczo mordować. Nagle jednak Detrytus okazał się bardzo, ale to bardzo ważny. W jednej ręce trzymał pogięty topór Cuddy’ego, w drugiej swą potężną kuszę.
Co rozsądniejsi skrytobójcy rzucili się do ucieczki. Niektórzy mieli mniej rozsądku — kilka strzał odbiło się od Detrytusa. Strzelcy zobaczyli jego oblicze, gdy odwrócił się w ich stronę, i upuścili kusze.
Detrytus sięgnął po maczugę.
— Funkcjonariusz Detrytus!
Słowa odbiły się echem na dziedzińcu.
— Funkcjonariusz Detrytus! Baa-czność! Detrytus bardzo powoli uniósł prawą rękę. Brzdęk!
— Posłuchajcie mnie uważnie, funkcjonariuszu Detrytus — powiedział Marchewa. — Jeżeli istnieje niebo dla strażników, a bogowie świadkami, mam nadzieję, że istnieje, to tam właśnie znajduje się obecnie funkcjonariusz Cuddy: pijany jak zwariowana małpa, ze szczurem w jednej ręce i kuflem bearhuggera w drugiej. Patrzy na nas z dołu[28] i mówi: Mój przyjaciel funkcjonariusz Detrytus nie zapomni, że jest strażnikiem. Nie Detrytus.
Przez długą, niebezpieczną chwilę trwała cisza. Wreszcie zabrzmiało kolejne „brzdęk”.
— Dziękuję wam, funkcjonariuszu. Teraz odprowadzicie kapitana Vimesa na uniwersytet. — Marchewa obejrzał się na skrytobójców. — Do widzenia, panowie. Zapewne jeszcze tu wrócimy.
Trzej strażnicy przekroczyli zrujnowane wrota. Vimes milczał, dopóki nie znaleźli się na ulicy, w bezpiecznej odległości od gildii. Dopiero wtedy zwrócił się do Marchewy.
— Dlaczego on cię nazywał…
— Proszę wybaczyć. Zabiorę ją na komendę.
Vimes spojrzał na ciało Angui i poczuł, że ciąg jego myśli załamuje się nagle. Istniały sprawy zbyt trudne, by je rozważać. Potrzebował godziny w spokoju, by jakoś to wszystko sobie poukładać. „Osobiste to nie to samo, co ważne”. Jaki człowiek mógłby myśleć w taki sposób?
I przyszło mu wtedy do głowy, że wprawdzie Ankh miało w historii swoją porcję złych, okrutnych władców i zwyczajnych marnych władców, nigdy jednak nie znalazło się pod butem dobrego władcy. Byłaby to pewnie najbardziej przerażająca perspektywa.
— Kapitanie? — odezwał się grzecznie Marchewa.
— Uhm. Pochowamy ją przy Pomniejszych Bóstwach. Co o tym myślisz? To taka strażnicza tradycja.
— Tak jest. Proszę iść z Detrytusem. Nie sprawia kłopotów, jeśli wyda mu pan rozkaz. Jeśli nie ma pan nic przeciw temu, chyba nie wezmę udziału w ceremonii. Wie pan, jak to jest.
— Tak, tak. Naturalnie. Ale… wiesz, Marchewa… — Vimes zamrugał, by odsunąć podejrzenia, które gwałtownie domagały się przemyślenia. — Nie powinniśmy zbyt surowo oceniać Crucesa. Nienawidziłem drania jak wszystkie demony, więc chcę być wobec niego uczciwy. Wiem, co rusznic robił z ludźmi. Dla rusznica wszyscy byliśmy tacy sami. Ja też byłbym taki jak on.
— Nie. Pan rzucił rusznic, kapitanie Vimes. Vimes uśmiechnął się blado.
— Mów do mnie: panie Vimes — powiedział.
Marchewa wrócił do Pseudopolis Yard i ułożył ciało Angui na katafalku w zaimprowizowanej kostnicy. Obejmował je już „rigor mortis”.
Przyniósł wodę i starannie oczyścił futro.
To, co zrobił potem, zdumiałoby pewnie — powiedzmy — krasnoluda, trolla czy kogokolwiek, kto nie zna reakcji ludzkiego umysłu na sytuacje stresowe.
Napisał raport. Zamiótł podłogę w głównej sali — mieli dyżury i dzisiaj wypadała jego kolej. Umył się. Zmienił koszulę i opatrzył zranione ramię. Wyczyścił pancerz — wyszorował go metaliczną wełną, a później polerował coraz delikatniejszymi ściereczkami, aż znowu mógł się w nim przejrzeć.
Z daleka słyszał dźwięki „Marsza weselnego” Fondela w interpretacji na Monstrualne Organy z akompaniamentem Rozmaitych Odgłosów Farmy. Wyłowił pół butelki rumu z miejsca, które sierżant Colon uważał za bezpieczną kryjówkę, nalał sobie odrobinę i wzniósł toast: — Za zdrowie pana Vimesa i lady Ramkin!
Powiedział to czystym, szczerym głosem, który wzbudziłby silne poczucie skrępowania u każdego, kto by go usłyszał.
Coś zaskrobało w drzwi. Wstał i wpuścił Gaspode’a. Kundel bez słowa ukrył się pod stołem.
Potem Marchewa wrócił do swojego pokoju i wyjrzał przez okno.
Popołudnie chyliło się wolno ku wieczorowi. Deszcz przestał padać mniej więcej w porze herbaty. W całym mieście zapłonęły światła.
Wreszcie pojawił się księżyc.
Drzwi otworzyły się. Bardzo cicho weszła Angua.
Marchewa odwrócił się z uśmiechem.
— Nie byłem pewien — powiedział. — Ale pomyślałem, sobie: przecież można je zabić tylko srebrną kulą. I nie traciłem nadziei.
Minęły dwa dni. Deszcz padał bez przerwy. Nie przechodził w ulewę, ale sączył się z szarych chmur i płynął strumyczkami w błocie. Wypełniał Ankh, która znowu chlupotała w swym podziemnym królestwie. Przelewał się paszczami gargulców. Trafiał ziemię tak mocno, że unosiła się mgiełka rykoszetów.
Bębnił o nagrobki na cmentarzu za świątynią Pomniejszych Bóstw i spadał do niewielkiego dołu, wykopanego dla funkcjonariusza Cuddy’ego.
Tylko strażnicy przychodzą na pogrzeb strażnika, mówił sobie Vimes. No, czasem jeszcze krewni, na przykład dzisiaj lady Ramkin i Ruby, dziewczyna Detrytusa, ale nigdy nie zjawiają się tłumy. Marchewa miał chyba rację. Kiedy człowiek zostaje strażnikiem, przestaje być czymkolwiek innym.
Co prawda dzisiaj przyszli też inni ludzie i stali w milczeniu przy ogrodzeniu cmentarza. Nie byli na pogrzebie, ale chcieli popatrzeć.
I był nieduży kapłan, który wygłosił standardowe kazanie typu „tu wstawić imię zmarłego”, napisane tak, żeby mniej więcej zadowolić dowolne bóstwa, jakie mogłyby akurat słuchać. Potem Detrytus opuścił trumnę do grobu, a kapłan rzucił na nią ceremonialną garść ziemi, tyle że zamiast zwykłego grzechotu usłyszeli stanowcze plaśnięcie.
A Marchewa, ku zdumieniu Vimesa, wygłosił mowę. Słychać ją było wyraźnie na całym mokrym cmentarzu, aż po ociekające deszczem drzewa. Właściwie opierała się na jedynym tekście, możliwym do wykorzystania przy takiej okazji: był moim przyjacielem, był jednym z nas, był dobrym gliną.
Był dobrym gliną. Coś takiego Vimes słyszał na wszystkich pogrzebach strażników, w jakich uczestniczył. Takie zdanie padnie pewnie nawet na pogrzebie kaprala Nobbsa, choć wszyscy będą krzyżować palce za plecami. Po prostu trzeba to powiedzieć.
Vimes patrzył na trumnę. I nagle, zdradziecko jak deszcz spływający po karku, nadciągnęło dziwne wrażenie. Nie było właściwie podejrzeniem — gdyby pozostało w umyśle dostatecznie długo, mogłoby się w podejrzenie zmienić. W tej chwili było tylko słabym mrowieniem przeczucia.
Musiał zapytać. Jeśli tego nie zrobi, nigdy nie przestanie o tym myśleć.
Kiedy więc odchodzili już od grobu, odezwał się:
— Kapralu…
— Tak jest!
— Nikt nie znalazł rusznica, prawda?
— Nie.
— Ktoś mówił, że wy mieliście go ostatni.
— Musiałem go gdzieś odłożyć. Wie pan przecież, ile było pracy.