— Kiedy rozmawiałem z kapitanem… z komendantem Vimesem, twierdził, że to pan je zabrał.
— Więc chyba musiałem je gdzieś odłożyć. Zapewniam, sir, że nie pamiętam gdzie.
— Coś podobnego… Mam nadzieję, że w roztargnieniu odłożył je pan w jakieś bezpieczne miejsce.
— Jestem pewien, że są… dobrze strzeżone.
— Chyba wiele się pan nauczył od kapi… komendanta Vimesa, kapitanie.
— Ojciec zawsze mówił, że szybko się uczę, sir.
— Ale może miasto naprawdę potrzebuje króla. Zastanawiał się pan nad tym?
— Jak ryba… ryba potrzebuje tego czegoś, co nie działa pod wodą.
— Jednak król mógłby odwoływać się do uczuć swych poddanych, kapitanie. W sposób… bardzo zbliżony do tego, co pan zademonstrował ostatnio, jak słyszałem.
— Zgadza się, sir. Ale co by zrobił następnego dnia? Nie można traktować ludzi jak marionetki. Nie, sir. Pan Vimes zawsze powtarzał, że człowiek powinien znać swoje ograniczenia. Gdyby rzeczywiście żył gdzieś król, najlepsze, co mógłby zrobić, to wziąć się do jakiejś przyzwoitej pracy.
— W samej rzeczy.
— Gdyby jednak wystąpiła paląca potrzeba… wtedy może przemyślałby to jeszcze raz. — Marchewa się rozpromienił. — To trochę podobne do służby w straży, sir. Kiedy jesteśmy potrzebni, to naprawdę jesteśmy potrzebni. A kiedy nie… wtedy lepiej, jeśli po prostu chodzimy sobie po ulicach i krzyczymy „Wszystko jest w porządku!”. Pod warunkiem że naprawdę jest w porządku.
— Kapitanie Marchewa — odezwał się Vetinari. — Ponieważ rozumiemy się tak dobrze, a myślę, że naprawdę się rozumiemy… chciałbym coś panu pokazać. Proszę tędy.
Kuśtykając, poprowadził Marchewę do pustej o tej porze sali tronowej.
— Wie pan zapewne, co to jest, kapitanie.
— Oczywiście. To złoty tron Ankh-Morpork.
— I nikt nie siedział na nim od wieków. Zastanawiał się pan kiedyś dlaczego?
— Nie bardzo rozumiem, sir.
— Tyle złota… A przecież nawet mosiądz zerwano z Mosiężnego Mostu. Niech pan spojrzy za tron, dobrze?
Marchewa wspiął się po stopniach.
— Wielcy bogowie! To tylko złota folia na drewnie…
— Słuszna uwaga.
Właściwie nie było to już nawet drewno. Walka próchna z kornikami utknęła w martwym punkcie nad ostatnim biodegradowalnym fragmentem. Marchewa szturchnął tron mieczem i niewielki kawałek opadł jako obłoczek pyłu.
— Co pan o tym myśli, kapitanie? Marchewa odszedł od tronu.
— Ogólnie rzecz biorąc, sir, chyba lepiej, że ludzie nie wiedzą.
— Też tak zawsze sądziłem. No cóż, nie będę pana zatrzymywał. Z pewnością ma pan wiele pracy organizacyjnej.
Marchewa zasalutował.
— Dziękuję, sir.
— Jak słyszałem, pan i …hm, funkcjonariusz Angua dogadujecie się doskonale.
— Osiągnęliśmy głębokie porozumienie, sir. Oczywiście, wystąpią drobne trudności. Ale też, patrząc z tej lepszej strony, mam kogoś, kto zawsze chętnie przespaceruje się po mieście.
Marchewa trzymał już klamkę, gdy Vetinari raz jeszcze go zawołał.
— Tak, sir?
Marchewa popatrzył na wysokiego, chudego mężczyznę stojącego w wielkiej, pustej komnacie, obok złotego tortu przeżartego zgnilizną.
— Interesują pana słowa, kapitanie. Chciałbym, by rozważył pan coś, czego pański poprzednik nigdy w pełni nie zrozumiał.
— Tak?
— Czy zastanawiał się pan, od czego pochodzi słowo „polityk”? — zapytał patrycjusz.
— Jest jeszcze komitet Słonecznego Sanktuarium — mówiła lady Sybil ze swojej strony nakrytego stołu. — Musimy cię do niego wciągnąć. I Stowarzyszenie Właścicieli Ziemskich. I Liga Przyjaznych Miotaczy Ognia. Nie martw się. Ani się obejrzysz, a będziesz miał czas wypełniony po brzegi.
— Tak, moja droga — mruknął Vimes.
Dni rozciągały się przed nim, wypełnione komitetami, dobroczynnością… że nawet nie chciało się oglądać. To chyba lepsze niż chodzenie po ulicach.
Lady Sybil i pan Vimes.
Westchnął.
Sybil Vimes, primo voto Ramkin, przyglądała mu się z troską. Kiedy go poznała, aż wibrował od wewnętrznego gniewu, jak gdyby chciał aresztować bogów za to, że nie pracują należycie. Potem oddał swoją odznakę i stał się… stał się kimś, kto nie jest już właściwie Samem Vimesem.
Zegar w kącie wybił czwartą. Vimes sięgnął po swój pamiątkowy zegarek.
— Ten zegar spieszy się o pięć minut — oznajmił.
Zatrzasnął klapkę i raz jeszcze przeczytał dedykację:
„Na pamiątkę, wszystkich szczęśliwych godzin, od pzryjaciół ze straży”.
To był pomysł Marchewy, na pewno. Vimes nauczył się rozpoznawać tę nieświadomość co do pozycji „r” i „z”, a także niesprawiedliwe okrucieństwo wobec pospolitego przecinka.
Mówią ci „do widzenia”, wykreślają z rozkładu dni i dają zegarek…
— Przepraszam jaśnie panią…
— Słucham, Willikins.
— Przed drzwiami czeka strażnik, jaśnie pani. Przy wejściu dla dostawców.
— Posłałeś strażnika do wejścia dla dostawców? — zdziwiła się lady Sybil.
— Nie, jaśnie pani. On sam tam zapukał. To kapitan Marchewa. Vimes potarł czoło.
— Został kapitanem, ale puka do kuchennych drzwi… — powiedział. — Tak, to cały Marchewa. Wprowadź go.
Kamerdyner zawahał się prawie niedostrzegalnie — ale nie dla Vimesa — i spojrzał na lady Sybil, czekając na jej aprobatę.
— Zrób, co każe twój pan — powiedziała uprzejmie.
— Nie jestem niczyim… — zaczął Vimes.
— Daj spokój, Sam.
— Bo nie jestem — upierał się Vimes.
Marchewa wszedł i stanął na baczność. Jak zwykle pokój subtelnie przemienił się w tło dla jego osoby.
— W porządku, chłopcze — rzekł Vimes najłagodniej, jak potrafił. — Nie musisz salutować.
— Owszem, muszę, sir — zapewnił Marchewa. Wręczył Vimesowi kopertę. Miała pieczęć patrycjusza. Vimes sięgnął po nóż i otworzył ją.
— Pewnie grzywna pięć dolarów za zużycie kolczugi — mruknął. Poruszał wargami, czytając. — Niech mnie — rzucił w końcu. — Pięćdziesięciu sześciu?
— Tak jest. Detrytus czeka już, żeby ich przeszkolić.
— W tym nieumarłych? Tutaj jest napisane: otwarta dla wszystkich, niezależnie od gatunku i stanu śmiertelności…
— Tak jest — potwierdził stanowczo Marchewa. — Wszyscy są obywatelami.
— To znaczy, że możesz mieć w straży wampiry?
— Doskonale się sprawdzają w nocnych patrolach. I rozpoznaniu lotniczym.
— Albo kiedy trzeba będzie aresztować jakiegoś kołka.
— Tak jest.
Vimes patrzył, jak ten nie najlepszy żarcik przelatuje przez głowę Marchewy, nie uruchamiając mózgu. Wrócił do listu.
— Hm… renty dla wdów, jak widzę…
— Tak jest.
— Uruchomienie dawnych komisariatów?
— Tak jest napisane, sir. Vimes czytał dalej.
„Uważamy w szczególności ze, ta powiększona straż potzrebuje pzrewodnictwa człowieka doświadczonego, cieszącego się Szacunkiem we wszystkich grupach społecznych i, jesteśmy pzrekonani iż pan, winien wypełnić tę Rolę. Natychmiast podejmie pan zatem Obowiązki jako, Komendant Straży Miejskiej Ankh-Morpork. Stanowisko to tradycyjnie łączy się z tytułem rycerskim który zamiezramy, w tym celu pzrywrócić. W nadziei że pozostaje pan w dobrym zdrowiu Szczezre oddany