– Niestety nie dałam rady zrobić sałatki, bo warzywa są zamrożone. To znaczy teraz już nie są. Ale były. – Złapała się na tym, że paple bez sensu, i przykazała sobie przestać. – Mam nadzieję, że to wystarczy, nim zrobię zakupy.
– Wszystko będzie mile widziane. – Przeciągnął lekko ostatnie słowa, jakby pieszczotliwie, wypowiadając je z francuskim akcentem.
Nie bardzo wiedziała, co zrobić z rękoma, gdy zabrał jej tacę.
– Mam przesłać lunch panu Gasparowi windą kuchenną?
– Nie, ja mu to zaniosę.
– Och. – Zmarszczyła brwi rozczarowana, bo nie mogła się doczekać, kiedy wypróbuje urządzenie. – W porządku.
– Wygląda przepysznie. – Przyjrzał się talerzom z nieskrywanym zdziwieniem. – Co to jest?
– Pieczona pierś kurczaka – odparła z dumą. – W sosie z białego wina i pilawem.
– Żartujesz! – powiedział to całkiem jak Amerykanin.
Spojrzał na nią nerwowo, jakby powiedział coś niestosownego.
Kiedy odezwał się znowu, mówił z jeszcze silniejszym akcentem niż wcześniej.
– Jeśli smakuje tak dobrze, jak wygląda, to jestem twoim niewolnikiem na resztę życia.
– Spróbuj – zachęciła go i z uśmiechem czekała na werdykt. Rzadko czuła się pewna siebie, ale wiedziała, że potrafi gotować. Wziął jeden z talerzy, odciął widelcem kawałek delikatnego, soczystego mięsa i włożył do ust. Przewrócił oczami.
– Och, mmm, mmm!
Zatupał, jakby ogarnęła go rozkosz.
– Smakuje? – Poczuła wzbierającą radość.
– Mademoiselle, chwileczkę, s'il vous plait. Właśnie doświadczam la petite morte.
Zaśmiała się zaskoczona, słysząc francuskie określenie orgazmu. La petite morte – mała śmierć.
Przełknąwszy, wziął ją za rękę i pocałował ją w dłoń z szarmanckim gestem.
– Jestem twój, cherie. Jeśli to za mało, dam ci wszystko, czego zapragniesz. Poproś mnie o księżyc, a przyniosę ci go, jeśli tylko obiecasz, że będziesz dla mnie gotować przez resztę życia.
Zaczęła chichotać tak, że nie mogła nic powiedzieć.
– Jesteś królową kuchni.
Pocałował jej dłoń raz jeszcze, tym razem przeplatając ich przedramiona, przez co stanęli bliżej siebie. Jej chichot zakończył się piskiem z zaskoczenia, gdy podniosła wzrok i spojrzała mu w twarz.
– Boże – ciągnął, patrząc jej w oczy – jestem twoim uniżonym sługą. Wymień cenę. Co mam zrobić, abyś została na zawsze?
Serce biło jej jak szalone i już nie mogła złapać tchu. Stała po prostu z szeroko otwartymi oczami i patrzyła w jego ciepłe, brązowe oczy okolone długimi, ciemnymi rzęsami. Nigdy w życiu nie była tak blisko mężczyzny takiego jak on. Tak wysokiego, tak przystojnego i tak bardzo męskiego. Tych kilku chłopaków, których miała, zdecydowanie należało do gatunku mniej ciekawych. Z pewnością nie tryskali czarem, pewnością siebie i tonami seksapilu.
Kiedy się nie odezwała, jego uśmiech zniknął tak samo jak zalotny wyraz oczu. Pojawiło się zmieszanie, gdy przyjrzał się jej twarzy. Patrzył tak jak mężczyzna, który zobaczył coś po raz pierwszy w życiu i zaciekawiło go to, że nigdy wcześniej czegoś takiego nie spostrzegł.
– Masz bardzo ładne oczy.
Jej oczy stały się jeszcze większe, a wstrzymany oddech sprawił, że zakręciło jej się w głowie.
– Nic ci nie jest? – zapytał zaniepokojony. – Wyglądasz, jakbyś miała zemdleć.
– Nic – wydusiła z siebie słabo.
– Przestraszyłem cię – zdał sobie sprawę zaskoczony.
– Ja… ja… – Serce podeszło jej do gardła i struny głosowe odmówiły posłuszeństwa.
– Wybacz. – Odsunął się szybko, puszczając jej dłoń. – Tylko się droczyłem.
Wciągnęła powietrze.
– Oczywiście.
– Przepraszam…
– Nie szkodzi! – Policzki jej zapłonęły. – Wiem, że tylko żartowałeś. Że wcale, no wiesz, nie podrywałeś mnie na serio. Oczywiście, że nie – zaśmiała się. – Musiałabym być głupia, żeby pomyśleć, że ty… oczywiście, że ty nigdy byś… – nie zainteresował się kimś takim jak ja, ze smutkiem dokończyła w myślach.
Byron zmarszczył ze zdumieniem brwi, gdy kolory wypłynęły na jej pobladłą wcześniej twarz. Naprawdę ją przestraszył. Jakie to dziwne.
Żeby straszyć ludzi, wymyślił Gaspara, a nie Beauforta. Większość ludzi lubiła przyjaznego Francuza, postać, której granie przychodziło mu z zaskakującą łatwością. Aby stać się Beaufortem, musiał tylko przestał grać wiecznie znudzonego Byrona. Spojrzał na nią szczerze zakłopotany.
– Naprawdę przepraszam.
– Nie, to moja wina. Po prostu… denerwuję się… czasem… przy ludziach.
Ludziach czy mężczyznach? – zastanawiał się.
– Spróbuję cię nie denerwować.
Zaśmiała się – był pewien, że z siebie – a potem spuściła głowę i uśmiechnęła się do niego w tak naturalnie ponętny sposób, że się zagapił. Na Boga, jakim cudem już wcześniej nie zauważył, że jest ładna? No dobra, nie była to powalająca uroda, która sprawia, że samochody stają na ulicach, ale jeśli człowiek zadał sobie trud, aby przyjrzeć się tej dziewczynie, widział, że jest naprawdę milutka. Nie, nie milutka. To nie było właściwe słowo.
– Już wszystko w porządku.
Nadal zarumieniona, przygładziła włosy. Warkocz był aż do bólu ciasno zapleciony i w żaden sposób nie podkreślał uroku twarzy.
– Pójdę już, więc możesz zanieść lunch panu Gasparowi.
Poczuł dziwne rozczarowanie na myśl, że wyjdzie. Po raz pierwszy odkąd udał się na dobrowolne wygnanie, nie ucieszył się na myśl o samotności.
Zawahała się w progu.
– Ale jest jedna sprawa.
– Oui?
– Muszę pojechać do miasta na zakupy i poszukać kafejki internetowej, ale nie znam zbyt dobrze okolicy. Ponieważ zaproponowałeś to już wcześniej, zastanawiałam się… czy mógłbyś mnie podwieźć?
– Z przyjemnością – odparł i skwapliwie odsunął myśl o konieczności rozpoczęcia tynkowania.
– Dziękuję.
Uśmiech, który mu posłała, sprawił, że wyglądała jeszcze ładniej.
– Po drodze możemy zabrać twoje rzeczy.
– Och.
Uśmiech zniknął. Zagryzła usta i odwróciła wzrok. Jak wcześniej, gdy wspomniał o zabraniu jej rzeczy, żeby mogła się wprowadzić.
– Tak. W porządku. Poczekam w kuchni.
Zmarszczył brwi, gdy wyszła. Coś było nie tak. Z pozoru wydawała się taka słodka i szczera, ale kobiety nigdy nie są tak proste, jak się wydaje. Jedno, co wiedział z pewnością na temat Amy Baker, to że potrafi gotować. Dobry Boże, i to jak!
Zabrał tacę i poszedł na górę. Postawił ją na stoliku do kawy przed sprzętem audio-wideo. Zaniósł nietknięty talerz do okna, które wychodziło na dziedziniec. Fakt, że gospodyni przygotowywała lunch dla dwóch osób, stanowił pewien problem, ponieważ musiał się jakoś pozbyć jedzenia. Małpy wydawały się idealnym rozwiązaniem – dopóki nie nadchodziły chwile, gdy kolejna gospodyni odchodziła, a nowa jeszcze się nie zjawiła i nagle zostawał sam z dwoma wymagającymi szkodnikami, które nadal oczekiwały, że codziennie będą karmione.
Otworzył żaluzje i wychylił się.
– No dobra, dzieciaki, czas na wyżerkę.
Dwa żwawe zwierzaki zbiegły z najbliższej palmy i wskoczyły na parapet. Zaczął stawiać talerz, ale zawahał się. Spojrzał na soczystego kurczaka w sosie, nadal mając w ustach wspaniały, mięsisty posmak. Zerknął na małpy. Znowu na kurczaka.