Damien nie wyglądał na przekonanego, ale ona patrzyła na niego spokojnie.
– Chyba – rzekł po chwili. Znów się zrobił nieprzyjemnie bladozielony. – Rosalind powiedziała… była po prostu zdenerwowana, ale powiedziała, że to by było niesprawiedliwe, gdyby Katy się nigdy nie dowiedziała, przez co przeszła Jessica, więc w końcu odparłem… przepraszam, ale chyba… – Wydał dźwięk pomiędzy kaszlnięciem a krztuszeniem.
– Oddychaj – poradziła Cassie. – Wszystko w porządku. Trzeba ci tylko wody. – Wyrzuciła pognieciony kubek, znalazła nowy i nalała mu. Damien ściskał go oburącz, pił drobnymi łykami i oddychał głęboko.
– I o to chodzi – powiedziała, kiedy na twarz wrócił mu kolor. – Świetnie sobie radzisz. Więc miałeś zgwałcić Katy, ale zamiast tego włożyłeś jej trzonek rydla, kiedy już nie żyła?
– Stchórzyłem – wyszeptał – ona robiła o wiele gorsze rzeczy, ale ja stchórzyłem.
– Czy to dlatego – Sam przekartkował billingi – przestaliście z Rosalind do siebie dzwonić po śmierci Katy? Dwa telefony we wtorek, dzień po zabójstwie, jeden wcześnie rano w środę, jeszcze jeden we wtorek za tydzień, a potem nic. Czy Rosalind była zła, że ją zawiodłeś?
– Nie wiem, skąd się dowiedziała. Bałem się jej przyznać. Ustaliliśmy, że nie będziemy ze sobą rozmawiali przez kilka tygodni, tak żeby policja… to znaczy wy… nas ze sobą nie powiązała, ale ona wysłała mi tydzień później SMS-a i napisała, że może nie powinniśmy już do siebie wracać, bo mnie ona najwyraźniej wcale nie obchodzi. Zadzwoniłem do niej, żeby się dowiedzieć, o co chodzi, a ona, no tak, oczywiście była wściekła! – Bełkotał, podnosił głos. – Naprawdę była na mnie wściekła. Katy nie została znaleziona aż do środy, bo ja spanikowałem, Rosalind zarzucała mi, że mogłem kompletnie zniszczyć jej alibi i że nie… że nie… Tak bardzo mi ufała, nie miała nikogo poza mną, a ja nie potrafiłem nawet jednej rzeczy zrobić, tak jak mnie prosiła, bo jestem pieprzoną ofermą.
Cassie się nie odezwała. Siedziała do mnie tyłem, widziałem, jak napina mięśnie karku, i poczułem, jak narasta we mnie wściekłość. Nie mogłem już więcej słuchać. To gadanie o Katy, która tańczyła tylko po to, by zwrócić na siebie uwagę, doprowadziło mnie do furii. Miałem tylko ochotę zasnąć naćpanym, nieprzytomnym snem, obudzić się, kiedy to się już skończy, a deszcz wszystko zmyje.
– Wiecie co? – powiedział Damien, zanim wyszedłem – mieliśmy się pobrać. Jak tylko Jessica wyzdrowieje wystarczająco, żeby Rosalind mogła ją zostawić. Teraz pewnie nic z tego, prawda?
Spędzili z nim cały dzień. Wiem mniej więcej, co robili, usłyszeli historię, a teraz od nowa ją przerabiali, porównywali daty, godziny, szczegóły, sprawdzali najmniejsze luki albo niezgodności. Przyznanie się do winy to tylko początek, potem trzeba wszystko udowodnić, odgadnąć zamiary obrony i pytania sędziów, upewnić się, że wszystko zostało zapisane, póki jeszcze podejrzany jest rozmowny i nie wymyśli innego wyjaśnienia. Sam to skrupulatny gość, na pewno odwalą świetną robotę.
Sweeney i O’Gorman weszli do pokoju operacyjnego po billingi Rosalind oraz tekst zeznań. Wysłałem ich do pokoju przesłuchań. O’Kelly wsunął głowę przez drzwi i popatrzył na mnie, ale udałem, że jestem bez reszty zajęty. W połowie popołudnia wpadł Quigley, żeby podzielić się swoimi przemyśleniami na temat sprawy. Oprócz tego, że nie miałem najmniejszej ochoty z kimkolwiek rozmawiać, a już na pewno nie z nim, był to bardzo zły znak. Quigley nieomylnie wyczuwa słabość, a poza dziwnymi, żenującymi próbami, by mi się podlizać, w zasadzie zostawiał mnie i Cassie w spokoju i zajmował się nowicjuszami, wypalonymi detektywami i tymi, których kariery nagle zaczęły się załamywać. Przysunął krzesło trochę zbyt blisko do mojego i oświadczył, że już kilka tygodni temu powinniśmy byli złapać naszego faceta, dał do zrozumienia, że może wyjaśnić, w jaki sposób mogliśmy przeprowadzić śledztwo, jeśli tylko grzecznie spytam, ze smutkiem wypomniał mi błąd, który popełniłem, pozwalając Samowi zająć moje miejsce podczas przesłuchania, zapytał o billingi Damiena, a następnie przebiegle zasugerował, że powinniśmy rozważyć możliwość, że i siostra może być w to zaangażowana. Miałem wrażenie, że zapomniałem już, jak się go pozbyć, a to jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że jego obecność jest nie tylko męcząca, ale także okrutnie złowieszcza. Był niczym ogromny cień sępa unoszącego się nad moim biurkiem, który bezmyślnie skrzeczy i sra na moje papiery.
W końcu, tak samo jak łobuzy w szkole, dostrzegł chyba, że jestem zbyt wykończony, by warto było się mną jeszcze zajmować, więc powrócił do swojej roboty z obrażoną miną. Przestałem udawać, że cokolwiek robię, i podszedłem do okna, kilka godzin wpatrywałem się w deszcz i słuchałem odległych, znajomych dźwięków: śmiechu Bemadette, dzwonków telefonów, podniesionych męskich głosów, które uciszało trzaśnięcie drzwi.
Było dwadzieścia po siódmej, kiedy w końcu usłyszałem Cassie i Sama na korytarzu. Ich głosy były zbyt ciche i nie mogłem zrozumieć ani słowa z tego, co mówili. Śmieszne, ile rzeczy czasem się zauważa, gdy zmieni się sytuacja. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak niskim głosem mówi Sam, do chwili, aż usłyszałem, jak przesłuchuje Damiena.
– Idę do domu – oznajmiła Cassie, gdy weszli do pokoju operacyjnego. Padła zmęczona na krzesło i oparła czoło na dłoniach.
– Już prawie koniec – rzucił Sam. Nie byłem pewien, czy ma na myśli dzień czy śledztwo. Obszedł dookoła stół i usiadł na swoim miejscu; po drodze, ku mojemu całkowitemu zaskoczeniu, na chwilę położył dłoń na głowie Cassie.
– Jak poszło? – zapytałem trochę sztucznym tonem.
Cassie się nie poruszyła.
– Świetnie – odparł Sam. Krzywiąc się, przetarł oczy. – Jeśli chodzi o Donnelly’ego, to chyba już wszystko jasne.
Zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę. Bemadette kazała nam zostać w pokoju operacyjnym, bo O’Kelly chce się z nami zobaczyć. Sam przytaknął i usiadł ciężko, z szeroko rozstawionymi nogami, jak rolnik, który właśnie wrócił z pola. Cassie z trudem uniosła głowę i sięgnęła do tylnej kieszeni spodni po notes.
Jak zwykle O’Kelly kazał nam na siebie czekać. Nikt się nie odzywał. Cassie gryzmoliła w notesie smętne drzewo, Sam położył się na stole i spoglądał niewidzącym wzrokiem na tablicę, ja oparłem się o framugę okna i wpatrywałem w ciemny ogród na dole, gdzie krzaki poruszały się pod wpływem nagłych podmuchów wiatru. Czułem, że siedzimy w pokoju w teatralnych pozach, w jakiś dziwny, lecz złowieszczy sposób wydawało się to znaczące, drżące światło jarzeniówki wprawiło mnie w stan podobny do transu, zaczynałem się czuć, jakbyśmy brali udział w jakiejś egzystencjalnej sztuce, gdzie tykający zegar już zawsze będzie wskazywał 19.38, a nam nigdy nie uda się zmienić pozycji. Stukanie do drzwi podziałało trzeźwiąco.
– Najpierw najważniejsze – powiedział O’Kelly ponuro, wysunął sobie krzesło i rzucił na stół stertę papierów. – O’Neill. Przypomnij mi, co masz zamiar zrobić z tym chłamem Andrewsa?
– Zostawić – cicho odparł Sam. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Nie miał pod oczami worków ani nic takiego, każdemu, kto go nie znał, wydawałoby się, że wygląda zupełnie normalnie, ale zniknęła gdzieś wiejska czerstwość i sprawiał teraz wrażenie okropnie młodego i bezradnego.
– Bardzo dobrze. Maddox, idziesz na pięciodniowy urlop.
Cassie rzuciła mu szybkie spojrzenie.
– Tak jest. – Sprawdziłem tchórzliwie, czy Sam się zdziwił albo czy już wiedział, o co chodzi, ale nie dał po sobie nic poznać.
– A ty, Ryan, będziesz siedział przy biurku do odwołania. Za cholerę nie wiem, jak udało wam się złapać Donnelly’ego, ale podziękujcie za to czuwającej nad wami opatrzności, bo gdyby nie to, bylibyście w większych tarapatach. Wszystko jasne?